JASKINIA KAČNA JAMA (SŁOWENIA) – LIPIEC 2016

W lipcu 2016 roku kilkunastoosobową, mieszaną śląsko – lubelską ekipą (Ewa, Evel, Gośka, Kaśka, Michał, Paweł, Hińczyk, Grzesiek, Guma, Janek, Jarek i Krzysiek z dziewczyną) wyruszyliśmy do Słowenii i Włoch. Celem wyjazdu była eksploracja 4 – 5 jaskiń,  a najważniejszym punktem programu Kačna Jama – jaskinia o długości 8616 metrów i głębokości 280 metrów, położona w okolicach miejscowości Divača. Słynie ona przede wszystkim z ogromnych rozmiarów studni wlotowej. Dodatkową atrakcją jaskini jest przepływająca przez nią i będąca przedmiotem licznych badań naukowych Notranjska Reka.

DOJAZD I ZAKWATEROWANIE

Z Lublina pojechaliśmy na Śląsk (skąd zabraliśmy jeszcze dwie osoby do samochodu), a następnie przez Czechy i Austrię skierowaliśmy się w stronę Triestu we Włoszech. Mieliśmy tutaj zapewnione noclegi dzięki zaprzyjaźnionemu klubowi włoskich grotołazów z Clubu Alpinistico Triestino (CAT). Za symboliczną opłatą zostaliśmy zakwaterowani w siedzibie tego klubu, w centrum Triestu, a opiekująca się nami Clarissa szczegółowo zapoznała nas zarówno z możliwościami dojazdu do jaskiń jak i ich topografią. Pewnym mankamentem była tylko spora odległość od nadających się do kąpieli plaż na Adriatyku – trzeba tam było dojeżdżać autobusem albo samochodem.

KAČNA JAMA

Wczesnym popołudniem wyruszyliśmy z Triestu i po przejechaniu około 50 kilometrów oraz przekroczeniu granicy włosko – słoweńskiej znaleźliśmy się w pobliżu miejscowości Divača. Tutaj znajdowała się nasza jaskinia. Przejechaliśmy jeszcze kawałek po polnej drodze i zatrzymaliśmy się na niewielkim parkingu. Stąd mieliśmy do przejścia niewiele ponad sto metrów i znaleźliśmy się przy otworze wlotowym do Kačnej Jamy. Była to bardzo miła odmiana w porównaniu z wielogodzinnymi podejściami do jaskiń tatrzańskich. Przeszliśmy po drewnianym pomoście i znaleźliśmy pierwsze ringi – najpierw do poręczówek, a później zjazdowe.

Studnia wlotowa do Kačnej Jamy jest ogromna i ma ponad 230 metrów głębokości z czego 180 metrów to pionowa lufa. Szerokość otworu była tak duża, że większą część zjazdów mogliśmy wykonać przy świetle dziennym. Ściany studni były porośnięte różnego rodzaju porostami, na których ślizgaliśmy się niemiłosiernie. Mniej więcej po połowie zjazdów trzeba było już zapalić czołówki, a poręczujący całą jaskinię Hińczyk, stojąc już na skalnej półce, musiał w odpowiednim miejscu przejść pod wielkim głazem i tuż za nim puścić dalej linę do zjazdu. Było to miejsce, w którym łatwo można pomylić drogę. Ostateczne wszyscy szczęśliwie zakończyliśmy zjazdy docierając na dno ogromnej komory, w której spokojnie mógłby się zmieścić statek rozmiarów „Titanica” albo „Queen Mary”. Podczas dalszej eksploracji  Kačnej Jamy nie zakładaliśmy już więcej zjazdów.  Trudniejszych do pokonania miejscach znajdowaliśmy zainstalowane na stałe pręty służące jako stopnie oraz liny. Szliśmy systemem korytarzy i sal nazwanych Vzhodni Rov i Logaŝki Rov w stronę jeziora Penasto. Po drodze minęliśmy jeden z kilku biwaków założonych w jaskini. Ciekawostką jest fakt, że został on zabezpieczony specjalną plastikową kotarą przed lejącą się z góry wodą.

Penaste Jezero przepłynęliśmy na dwóch jednoosobowych, dmuchanych pontonach. Jezioro składa się z dwóch akwenów połączonych wąskim, niskim i prawie w całości zalanym wodą korytarzem. Żeby przepłynąć przez to miejsce trzeba było położyć się na pontonie, a następnie odpychać rękami od wystających z boku skał. Podczas kilku kursów ponton zaklinował się w korytarzu i trzeba było mocno manewrować żeby go uwolnić ze skalnego „uścisku” i szczęśliwie dopłynąć na drugi brzeg. Najgorzej musiała „napocić się” pierwsza osoba, pozostali mogli już skorzystać z przeciągniętego na drugą stronę sznurka, który bardzo ułatwiał poruszanie się do przodu. Po zakończeniu przeprawy spuściliśmy powietrze z pontonów (miały przydać się na kolejną część akcji) i ruszyliśmy dalej. Mijaliśmy kolejne olbrzymie komnaty poprzedzielane niewysokimi progami i doszliśmy w ten sposób do sporej rzeki – być może była to ta słynna Notranjska Reka. Szliśmy kawałek wzdłuż jej nurtu, dopóki woda nie wypełniła całej szerokości korytarza.

Dalej można już było płynąć tylko pontonem. Prąd był bardzo silny, my nie mieliśmy wioseł, a ponadto zbliżała się ustalona przez nas godzina alarmowa. Biorąc pod uwagę te okoliczności zdecydowaliśmy się zawrócić. Wróciliśmy tą samą drogą bez większych przygód. Tylko ku naszemu późniejszemu zdziwieniu studnię wlotową pokonaliśmy o godzinę szybciej niż w pierwszą stronę. A przecież teoretycznie wychodzenie po linie jest bardziej męczące i czasochłonne niż zjazdy.

Po wyjściu czekała nas jeszcze jedna miła niespodzianka – pomimo że był środek nocy to na zewnątrz w dalszym ciągu było ciepło. Nie był to fakt bez znaczenia biorąc pod uwagę nasze mokre kombinezony. W tych niewątpliwie sprzyjających grotołazom okolicznościach przebraliśmy się i wróciliśmy z powrotem do Triestu.