PIK CZAPAJEWA I PRÓBA NA KHAN TENGRI – LIPIEC I SIERPIEŃ 2019

GŁÓWNYM CELEM BYŁ KHAN…

W lipcu 2019 roku razem z Piotrkiem „Kudłatym” pojechaliśmy do kirgiskiego Tienszanu. Naszym głównym celem było zdobycie Khan Tengri siedmiotysięcznika (7010 m n.p.m. razem z pokrywą śnieżną) położonego na pograniczu Kirgizji, Kazachstanu i Chin. Jest on najbardziej wysuniętym na północ szczytem siedmiotysięcznym na świecie i w konsekwencji jednym z najzimniejszych. Huraganowe wiatry, obfite opady śniegu i częste załamania pogody są tutaj zjawiskiem normalnym.

Szczyt mieliśmy zdobyć wspinając się Drogą Klasyczną Północną nazywaną również Drogą Solomatova. Prowadzi ona na wierzchołek Khana z bazy na lodowcu Północnym Inylcheku i przechodzi m.in. przez Pik Czapajewa (Pik Tschapajew, 6200 m n.p.m. ). Trudności wspinaczkowe drogi zostały wycenione na 5B w skali rosyjskiej.

Naszą wyprawę rozpoczęliśmy na krakowskich Balicach skąd (via Kijów) dotarli śmy do Ałma-Aty w Kazachstanie. Z lotniska przejechaliśmy taksówką na dworzec autobusowy Sayran. Nie była to dobra decyzja – po przyjeździe na miejsce taksówkarz zażądał od nas astronomicznej sumy pieniędzy, całkowicie rozmijającej się z kwotą, którą „prognozował” przy wyjeździe z lotniska. „Mafia” to było najłagodniejsze określenie, które wtedy cisnęło nam się na usta. Dużo lepszym rozwiązaniem w tej sytuacji (zastosowanym przez nas w drodze powrotnej) byłoby przejście na przystanek miejskiej linii autobusowej linii nr 92, którą można dojechać bezpośrednio główny dworzec autobusowy (koszt biletu to około sześciu tenge). Po dotarciu na miejsce kupiliśmy bilety na marszrutkę do Biszkeku (cena biletu 1800 tenge). Podróż upłynęła bez większych przygód. Jedynie po dotarciu na przejście graniczne pomiędzy Kazachstanem i Kirgizją, razem ze wszystkimi pasażerami musieliśmy opuścić busa i z całym bagażem pieszo przekroczyć granicę, by następnie z powrotem załadować się do tej samej marszrutki. Do stolicy Kirgistanu dojechaliśmy wczesnym popołudniem. W Biszkeku czekało na nas mozolne załatwianie wszystkich formalności. W agencji Aksai Travel (ul. Ibraimowa 113/20) załatwiliśmy transport śmigłowcem do bazy pod Khan Tengri (helikopter wylatywał z miejscowości Karkara). Niestety nie było możliwości wykupienia samego lotu. „Śmigło” trzeba było wykupić razem z całym pakietem usług, których ilość zależała od zasobności portfela. My wzięliśmy pakiet „minimalny” w skład, którego oprócz lotu śmigłowcem wchodziła również opieka medyczna w bazie, możliwość korzystania z lin poręczowych, a także transport do Karkary. Po sąsiedzku, w tym samym budynku, gdzie znajdowała się siedziba Aksai Travel znajdował się również jedyny w Biszkeku sklep ze sprzętem turystycznym i wspinaczkowym. Tutaj zakupiliśmy butle z gazem. Kolejną formalność czyli pozwolenie na przebywanie w strefie przygranicznej załatwiliśmy przez internet jeszcze w Polsce przez agencję ITMC (https://itmc.travel/en/border-permits, email: itmc@elcat.kg, koszt pozwolenia 40 dolarów za osobę), a w Biszkeku tylko odebraliśmy potrzebne papiery. Oprócz tego zakupiliśmy niezbędne zapasy jedzenia. 11 lipca wyruszyliśmy w kierunku Karkary.

BAZA POD KHAN TENGRI

Oprócz nas w busie jechało trzech Szwajcarów i miejscowy przewodnik. Przy wyjeździe z Biszkeku każdy z nas otrzymał symboliczny „pakiet podróżny” składający się z niewielkiego plecaka, butelki wody, czekolady i paru innych drobiazgów. Taki drobny, ale miły gest ze strony agencji. Późnym wieczorem po 6 godzinach jazdy dotarliśmy w końcu na Base Camp w Karkarze. Na obrzeżach bazy rozstawiliśmy namiot po czym nastąpiło obowiązkowe ważenie bagażu (limit bagażu podczas przelotu helikopterem wynosi 30 kg, za każdy dodatkowy kilogram trzeba dopłacić 5 dolarów). Ponieważ prognoza pogody była dobra powiedziano nam, że śmigłowiec planowo wyleci do bazy pod Khan Tengri następnego dnia.

Lot śmigłowcem do bazy trwał około 40 minut. Przejście tej samej trasy na piechotę zajmuje około trzech dni. Oszczędność czasu była głównym powodem wyboru transportu helikopterem.

Był początek sezonu i w bazie pod Khan Tengri trwały jeszcze prace budowlane. Cały czas konstruowano kolejne drewniane platformy pod namioty i rozstawiano kolejne „pałatki” dla klientów. Najważniejsze „budynki” takie jak stołówka, prysznice, kuchnia i oddalone w sporej odległości od obozu toalety były już jednak gotowe. Kierownikiem obozu był Sasza, wspinacz z wieloletnim doświadczeniem. W obozie istniała możliwość skorzystania z wi-fi (cena 5 euro za godzinę, łączność jednak często się rwała). Z kolei na stołówce można było w godzinach od 20 do 23 nieodpłatnie podładować telefon albo baterię do powerbanka (w tych godzinach uruchamiany był agregat prądotwórczy). Na stołówce można było ponadto za darmo skorzystać z wrzątku oraz napić się herbaty lub kawy. Natomiast serwowane przez kuchnię posiłki były płatne (śniadanie 15 euro, obiadokolacja 25 euro). Oczywiście nie dotyczyło to osób, które wykupiły pełny pakiet z zagwarantowanym bezpłatnym wyżywieniem w bazie. Z kolei jednorazowe skorzystanie z prysznica kosztowało 14 euro.

Obsługę bazy stanowili Kirgizi, Kazachowie i Rosjanie. Ku naszemu zdziwieniu przy rozwieszaniu poręczówek i rozstawianiu obozów dla klientów wypraw komercyjnych pracowała też spora grupa Szerpów.

Następny dzień po przylocie przeznaczyliśmy na aklimatyzację. Zostaliśmy też przebadani przez lekarza, który sprawdził nam poziom saturacji, ciśnienie tętnicze i wykonał spirometrię. Wszystkie wyniki mieliśmy dobre

DZIAŁALNOŚĆ GÓRSKA

Kolejnego dnia rozpoczęliśmy już właściwą działalność górską wyruszając w stronę położonego na wysokości 4400 m n.p.m. obozu pierwszego. Początkowo szliśmy przez lodowiec, klucząc pomiędzy szczelinami. Cała trasa była dość dobrze oznaczona kopczykami i chorągiewkami z logo Aksai-Travel. Po przejściu lodowca weszliśmy na strome śnieżne zbocze, którym zaczęliśmy mozolnie piąć się do góry. Najbardziej niebezpieczne fragmenty drogi takie jak przejścia przez szczeliny czy bardziej spionizowane odcinki były zabezpieczone linami. Zaporęczowany został również trawers doprowadzający do niewielkiego lodospadu. Tuż za nim znajdował się już obóz pierwszy. Pokonanie całej drogi pomiędzy bazą, a „jedynką” zajęło nam około czterech godzin. Nasze tempo spowalniał głęboki, momentami sięgający do pasa śnieg oraz mocno operujące słońce. Na tym odcinku nie było większych trudności technicznych, a cała droga oprócz wspomnianego wcześniej lodospadu prowadziła po śniegu.

 Ponieważ w „jedynce” były rozstawione tylko dwa namioty nie mieliśmy problemów żeby znaleźć miejsce pod naszą „pałatkę”. Wykopanie platformy i budowa śnieżnego murku chroniącego przed wiatrem zajęły nam jednak sporo czasu. Wysokość dawała nam się we znaki i zazwyczaj po kilku ruchach łopatą robiliśmy krótką przerwę na złapanie oddechu. Okazało się jednak, że na przymusowy wypoczynek będziemy mieli cały następny dzień, ponieważ gęsto padający śnieg uniemożliwił jakąkolwiek działalność górską.

Dopiero po dwóch dniach nieco się wypogodziło i mogliśmy wyruszyć dalej w kierunku obozu drugiego (5300 m n.p.m.). Na początku szliśmy nachylonym pod kątem 40-45 stopni śnieżnym zboczem. Po pokonaniu około 200 – 300 metrów w pionie dotarliśmy do niewielkiego uskoku skalnego. Po jego pokonaniu znaleźliśmy się na mocno eksponowanej, długiej na 20 metrów śnieżnej grani. Tuż za nią wyrastała kolejna znacznie już większa bariera skalna. Pokonaliśmy ją na dwa wyciągi. Pierwszym wspięliśmy się kilkanaście metrów do stanowiska z haków i repów, a drugim przetrawersowaliśmy w lewo aż do kolejnego śnieżnego zbocza. Teren był nachylony pod kątem 40-45 stopni i nie pozwalał na złapanie oddechu. Dopiero po dłuższym czasie udało nam się znaleźć niewielkie wypłaszczenie, na którym zatrzymaliśmy się żeby coś zjeść i napić się herbaty. W międzyczasie zaczął padać śnieg i zerwał się bardzo silny wiatr. Obciążeni ciężkimi plecakami powoli szliśmy do góry. Momentami śnieg sięgał nam już do kolan. Mijając po drodze wspinaczy schodzących z „dwójki” przeszliśmy przez odcinek mikstowego terenu. Został nam jeszcze trawers po śniegu i stanęliśmy przed ostatnią przeszkodą tego dnia. Była nią około 60-metrowa ściana. Po przejściu tego śnieżno-skalnego mikstu znaleźliśmy się na ostatnim tego dnia śnieżnym fragmencie drogi i naszym oczom ukazały się w końcu namioty obozu drugiego. Nie oznaczało to jednak, że skończyły się nasze problemy. Porywisty wiatr sprawił, że rozstawienie namiotu zajęło nam prawie godzinę. W końcu zmordowani położyliśmy się w środku naszej pałatki. Byliśmy cali przemoczeni, a w środku naszych plecaków również nie zachowały się żadne suche rzeczy.

Następny dzień musieliśmy więc przeznaczyć na przymusowy wypoczynek i suszenie rzeczy. Zresztą jedynymi osobami, które tego dnia wyruszyły dalej do góry było dwóch Szerpów usiłujących wynieść liny poręczowe powyżej Piku Czapajewa. Obaj bardzo powoli posuwali się do przodu momentami brnąc po pas w głębokim śniegu.

Sam obóz drugi był rozbity na rozległym śnieżnym plateau. W tamtym momencie na całym tym obszarze stało kilkanaście namiotów. Miejsca było jednak na tyle dużo, że bez większych problemów zmieściłoby się ich tutaj dwa razy więcej. Słońce tego dnia operowało bardzo mocno. Momentami czuliśmy się jak na patelni, ale nasze rzeczy wyschły dzięki temu błyskawicznie. Niestety powoli kończyło się nam jedzenie, a prognozy na następne dni zapowiadały załamanie pogody. Dlatego zdecydowaliśmy, że schodzimy na dół. W drodze powrotnej namiot przenieśliśmy do jedynki. Podczas schodzenia na odcinku obóz pierwszy – baza okazało się, że zeszła tam potężna lawina, która zniszczyła część poręczówek.

Po zejściu do base campu przymusowo spędziliśmy tam dwa kolejne dni, ponieważ zgodnie z zapowiedziami nastąpiło kolejne załamanie pogody. W górach padał śnieg, natomiast w położonej na wysokości czterech tysięcy metrów bazie częściej doświadczaliśmy opadów deszczu.

W końcu pogoda nieco się poprawiła i ruszyliśmy znowu do góry. Nasz plan działania był następujący: wejść na Pik Czapajewa, a następnie po jednym dniu wypoczynku w obozie drugim zaatakować wierzchołek Khan Tengri. Niestety po raz kolejny fatalna pogoda zmusiła nas do weryfikacji wcześniejszych ustaleń. Najpierw, po dojściu do jedynki, znowu zaczął sypać śnieg co zmusiło nas to całodniowego kiblowania w tym obozie. Identyczna sytuacja miała miejsce w obozie drugim. Opady śniegu zmusiły nas do przymusowego siedzenia w namiocie przez kolejny dzień.

Dopiero 24 lipca mając już dwa dni opóźnienia ruszyliśmy w kierunku Piku Czapajewa. Wystartowaliśmy na śnieżnym plateau, by następnie wejść na wąską, śnieżną grań. Tutaj zaczynały się poręczówki. Po ostatnich opadach warstwa luźnego śniegu była na tyle głęboka, że zapadaliśmy się w niej powyżej kolan. Po przejściu grani czekało na nas nachylone pod kątem około 35 stopni śnieżne zbocze. Było zakończone około 20 metrową skalną barierą. Mniej więcej w połowie wysokości ściany znajdowało się stanowisko od którego należało lekko przetrawersować w lewo.

Za skałami pojawiło się kolejne nachylone mniej więcej pod kątem 45 stopni śnieżne zbocze. Do tego czasu słońce zdążyło już wznieść się wysoko na niebie i momentami robiło się wręcz gorąco. W takich warunkach dotarliśmy do drugiej skalnej bariery. Najpierw przetrawersowaliśmy ją w prawo, dochodząc do niewielkiego śnieżnego poletka, a następnie wspięliśmy się jeszcze po skale około dziesięciu metrów do góry. Od szczytu Piku Czapajewa dzieliło nas jeszcze około 150 metrów w pionie. Trzeba było jeszcze tylko pokonać nachylony pod kątem 40 stopni śnieżny stok – miejsce wyjątkowo narażone na schodzenie lawin. Na wierzchołku Piku Czapajewa zostaliśmy powitani huraganowym wiatrem. Dlatego też po krótkiej sesji zdjęciowej zaczęliśmy schodzić z powrotem do dołu do obozu drugiego, gdzie dotarliśmy wczesnym popołudniem.

Następnego dnia tradycyjnie musieliśmy przeczekać w namiocie kolejne załamanie pogody. Trzy dni „obsuwy” w stosunku do pierwotnego planu i związane z tym w konsekwencji braki w prowiancie zmusiły nas do powrotu do bazy. Ponieważ czas powrotu do Polski zbliżał się już nieubłaganie zrezygnowaliśmy z kolejnego ataku na Khan Tengri i zadowoliliśmy się zdobyciem Piku Czapajewa.