GRAN PARADISO DROGĄ NORMALNĄ – LIPIEC 2014

PLANY NA LATO 2014 ROKU I RZECZYWISTOŚĆ

Takiej pogody w Alpach jeszcze nie mieliśmy. Na Weisshornie – głównym (przynajmniej dla mnie) celu naszego wyjazdu w ciągu trzech dni spadło prawie dwa metry śniegu, a prognozy na następny tydzień wcale nie były lepsze. Na Mont Blanc, gdzie z kolei bardzo chciały wejść dziewczyny (Katarzyna Mięsiak-Wójcik, Beata Romejko)również spadło mnóstwo śniegu, a najcięższe opady miały dopiero nadejść. Źli, że nasze wyjazdowe plany upadają na starcie zaczęliśmy szukać rejonów i gór, w których była szansa na lepszą pogodę. Nie było to łatwe zadanie, bo śnieg padał dosłownie w całych Alpach i nie tylko (patrzyliśmy nawet na Triglav i Zugspitze, ale tam też padało). Jedynym miejscem, gdzie przez półtora dnia miała się utrzymać dobra pogoda, był położony we Włoszech najwyższy wierzchołek Alp Graickich – Gran Paradiso (4061 m n.p.m.). Nie był to trudny szczyt wyceniany zaledwie na F+ i z tego powodu cieszył się niesłabnącą popularnością wśród turystów. Wiele osób przeprowadzało tutaj aklimatyzację przed wejściem na Mont Blanc.

PODEJŚCIE POD SCHRONISKO

Nasza droga na szczyt rozpoczęła się w położonej na wysokości 1960 m n.p.m. miejscowości Pont. Tutaj zostawiliśmy samochód na bezpłatnym parkingu (pomimo że parking był bardzo duży mieliśmy spory problem ze znalezieniem wolnego miejsca). Tutaj przepakowaliśmy się, a następnie ruszyliśmy do góry. Idąc lasem, a następnie przez łąki dotarliśmy do schroniska Vittorio Emanuelle II (2775 m n.p.m.). Na miejscu rozdzieliliśmy się – Beata poszła spać do środka, a my z Kaśką rozbiliśmy namiot na platformie tuż obok budynku schroniska. Po jakimś czasie do naszego obozu przyszedł pracownik parku narodowego i powiedział, że namioty owszem mogą być rozbite, ale przed atakiem szczytowym trzeba je będzie złożyć i zanieść do schroniska. Nie dyskutowaliśmy zbytnio z tą decyzją i tak zadowoleni, że pozwolono nam rozbić się w parku narodowym. Zarówno na szlaku prowadzącym do schroniska, jak i w samym schronisku było pełno ludzi – wszyscy chcieli skorzystać z ostatnich chwil dobrej pogody. Wśród osób wybierających się na szczyt było wielu początkujących alpinistów – łatwe wejście na wierzchołek Gran Paradiso wydawało się idealnym startem do dalszej kariery wspinaczkowej.

ATAK SZCZYTOWY

Budziki nastawiliśmy na 4 rano. Później szybko coś ugotowaliśmy, złożyliśmy namiot i razem z resztą niepotrzebnych rzeczy zanieśliśmy do schroniska. Przed piątą rano razem z tłumem innych wspinaczy ruszyliśmy w kierunku wierzchołka. Było bardzo ciepło; od początku maszerowaliśmy w samych softshellach, a i tak wydawało się, że jesteśmy zbyt grubo ubrani. W świetle czołówek szliśmy kamienistą drogą, przekroczyliśmy jakiś strumień, aż dotarliśmy do lodowca. W tym miejscu założyliśmy raki i ruszyliśmy dalej. Podejście nie prezentowało się zbyt stromo, ale było za to bardzo długie i monotonne. Droga strasznie mi się dłużyła. W międzyczasie mijaliśmy kolejne zespoły, niektóre z nich szły tak powoli, że zastanawialiśmy się czy w ogóle wejdą na szczyt. Prawie cały czas szliśmy blisko prawej krawędzi lodowca, aż dotarliśmy do dużego, śnieżnego plateu skąd już było widać oba skalne wierzchołki Gran Paradiso. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy trochę bardziej stromym terenem w kierunku pierwszego z nich – Madonny. Szczelina brzeżna, która znajdowała się w tym miejscu i przed którą ostrzegano w przewodniku była niemal w całości przysypana śniegiem i praktycznie przejście jej nie sprawiło żadnych trudności. Większe problemy czekały nas na obu wierzchołkach. I to wcale nie chodziło o obiektywne skalne trudności (były one wycenione na wspinaczkową I -kę i II-kę), ale o uciążliwość związaną z poruszaniem się wśród „tłumu” wspinaczy. Beata, którą ktoś parę razy popchnął i potrącił powiedziała, że rezygnuje i poczeka na nas gdzieś niżej. My z Kaśką „przepychaliśmy się” dalej. Największy problem był na przedwierzchołku (Madonnie). Tuż przed szczytem trzeba było pokonać wąski i eksponowany trawers o długości 4 -5 metrów. Był on bardzo dobrze ubezpieczony (3 ringi na tak krótkim odcinku!), ale właśnie w tym miejscu powstały największe korki. Działy się tutaj istne cuda – jedni zakładali poręczówki, inni asekurowali się na sztywno przy każdym ringu, a jeszcze inni przepychali się między sobą. Parę osób stanęło pośrodku trawersu bojąc się ruszyć w jedną, albo w drugą stronę. Na tym krótkim odcinku grubo ponad pół godziny czekając na swoją kolejkę (licząc w obie strony). Ostatecznie dotarliśmy pod Madonnę zrobiliśmy kilka zdjęć, i ruszyliśmy w stronę głównego wierzchołka. I tutaj zaskoczenie. O ile na przedwierzchołek szły tłumy, to droga na główny szczyt była pusta (oprócz nas wspinał się tam jeszcze jeden zespół). Widocznie większość wspinaczy pomyliła przedwierzchołek z głównym szczytem zwłaszcza, że ten drugi nie był w żaden sposób oznaczony. Teren nie był trudny; bardziej I – kowy niż II – kowy, dlatego szybko weszliśmy na górę, znaleźliśmy najwyższy punkt i ruszyliśmy z powrotem. Wracaliśmy tą samą drogą. Powrót był bardzo męczący; słońce mocno przygrzewało. Śnieg rozmiękł co bardzo utrudniało mars do dołu. Droga wydawała się nie mieć końca i dłużyła się niemiłosiernie. Ostatecznie jednak dotarliśmy do schroniska. Tutaj przepakowaliśmy się i ruszyliśmy w dół na parking. W międzyczasie zaczęło zbierać się na deszcz; zabrakło nam 20 minut, by dotrzeć suchą nogą do samochodu. Niestety przed samym parkingiem złapała nas rzęsista ulewa. Cali mokrzy załadowaliśmy się do auto i pojechaliśmy dalej w poszukiwaniu dobrej pogody.

Tekst: Michał Drożdż

Zdjęcia: uczestnicy wyjazdu