WSPINACZKA NA DOM GRANIĄ FESTI – SIERPIEŃ 2015

W sierpniu 2015 roku pojechaliśmy trzyosobową ekipą (Michał Drożdż, Sebastian Ryczek, Marek Zdybel) w rejon Zermatt, który znajduje się w Alpach Walijskich. Naszym pierwszym celem był mierzący 4545 m n.p.m. Dom de Mischabel („katedra”). Chcieliśmy wejść na niego drogą północno – wschodnią czyli Granią Festi o trudnościach PD, z miejscami skalnymi wycenionymi na II.

Samochód zostawiliśmy na parkingu w miejscowości Randa (przy campingu, cena 5 euro/franków za dobę) i ruszyliśmy w stronę schroniska Dom położonego na wysokości 2940 m n.p.m. Żeby dotrzeć na szlak prowadzący w tamtym kierunku trzeba było przejść przez całą miejscowość mijając m.in. kościół. Droga szła dalej zakosami najpierw lasem, a później przez alpejskie łąki. Tutaj otworzył się przed nami fantastyczny widok na leżący po drugiej stronie doliny Weisshorn, a w szczególności na jego północną grań. Idąc dalej dotarliśmy do wysokiej bariery skalnej. Jej pokonanie ułatwiały zainstalowane w wielu miejscach na drodze stalowe liny i drabinki. Sprawne przejście tego odcinka ułatwił niewątpliwie fakt, że na szlaku nie spotkaliśmy zbyt wielu ludzi. Następnie przeszliśmy jeszcze krótki, piarżysty fragment drogi i dotarliśmy do wyznaczonego na ten dzień celu – schroniska Dom. Tutaj okazało się, że przy samym schronisku obowiązywał zakaz biwakowania, dlatego musieliśmy podejść ścieżką dodatkowe dwieście metrów do góry. Tam znaleźliśmy niewielkie wypłaszczenie terenu, z czterema przygotowanymi platformami pod namioty. Jakieś 50 metrów dalej znajdował się podobny „camping” z kilkoma dodatkowymi miejscami. Naszymi sąsiadami okazała się kilkuosobowa grupa Hiszpanów, którzy głośno gadali pomiędzy sobą przez całą noc oraz dwóch Austriaków. Tuż obok obozu znajdowała się ścieżka prowadząca w kierunku wierzchołka Dom de Mischabel. Sporym mankamentem tego miejsca była dość duża odległość od wody; dojście do najbliższego strumienia zajmowało minimum 20 minut drogi po niezbyt przyjemnym piarżysku.

ATAK SZCZYTOWY

Budzik zadzwonił o 4 rano. Krzątając się koło namiotu widzieliśmy kolejne, mijające nas zespoły, które wyruszyły ze schroniska. Około godziny piątej my też już byliśmy gotowi do działania. Początkowo szliśmy grzbietem moreny, później weszliśmy na lodowiec. Poruszanie się po nim było w tym miejscu na tyle bezpieczne, że nie związaliśmy się ani nie założyliśmy raków. Dalej czekał nas fragment drogi przebiegający po kamieniach, a następnie kolejny odcinek lodowca. Był on na tyle mocno uszczeliniony, że tym razem konieczne okazało się założenie raków i związanie się liną. Maszerując staraliśmy się trzymać jego lewej strony. Idąc po wydeptanych na śniegu śladach dotarliśmy do szczeliny brzeżnej, a po jej przekroczeniu stanęliśmy pod stromą i wysoką na jakieś 100 metrów barierą skalną (w przewodniku wycenioną na II-kę). Po krótkich przygotowaniach rozpoczęliśmy wspinaczkę. Początek drogi był ewidentny – najpierw znaleźliśmy pojedynczego spita, a za chwilę kawałek liny służącej jako poręczówka. Później jednak zaczęły się problemy ze znalezieniem dalszego przebiegu drogi. Idący przed nami zespół niemiecki zaczął kluczyć i szukać właściwego wariantu. Wyprzedziliśmy Niemców i trawersując kilkadziesiąt metrów na prawo dotarliśmy do bardzo kruchego żlebu. Tędy ruszyliśmy wprost do góry. Pomimo wysiłków żeby iść w tym niepewnym terenie jak najostrożniej, co chwila zrzucaliśmy do dołu jakieś kamienie. Ponieważ jednak teren nie był zbyt trudny technicznie dość szybko poruszaliśmy się do przodu. Najbardziej wymagające było kilka ostatnich metrów ściany; po ich pokonaniu znaleźliśmy się już bezpośrednio na Grani Festi.

Dalsza droga prowadziła do góry ostrzem grani, najpierw po skałach, a później na przemian raz skałami, a raz śniegiem. Cały czas znajdowaliśmy się w cieniu, temperatura była jednak zupełnie znośna. Nachylenie terenu zarówno śnieżnego jak i skał wahało się w granicach 35 – 40 stopni. Jedynym wyjątkiem okazał kilkunastometrowy śnieżno-lodowy prożek. W czasie późniejszej analizy naszego przejścia doszliśmy do wniosku, że był to ten fragment drogi, który został przedstawiony w niektórych opisach jako wymagający użycia śruby lodowej. W czasie naszej akcji warunki w tym miejscu były jednak na tyle dobre, że nie było potrzeby zakładania żadnych punktów asekuracyjnych.

Po pokonaniu prożka wyszliśmy na niewielką, śnieżną półkę. Tutaj dotarły do nas pierwsze promienie słońca. Był to dobry pretekst do zatrzymania się na dłuższą przerwę. Później ruszyliśmy dalej. Przez jakiś czas kluczyliśmy jeszcze wśród skał, a następnie szliśmy już tylko po śniegu. Słońce zaczęło mocno przygrzewać, dlatego też tempo wspinaczki wyraźnie spadło. W końcu po lewej stronie zobaczyliśmy szczyt (wcześniej był on zasłonięty przez sąsiednie wierzchołki). Przed nami został jeszcze długi trawers po śniegu, przekroczenie dwóch ogromnych szczelin i strome podejście na wierzchołek. Mosty nad szczelinami nie wyglądały na zbyt mocne (było już po południu i śnieg zaczął rozmiękać) dlatego przechodziliśmy po nich najszybciej jak się dało. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów w górę i dotarliśmy do celu. Żeby zrobić zdjęcia przy krzyżu trzeba było podejść jeszcze kilka metrów mocno eksponowaną mini-granią. Po krótkiej sesji zdjęciowej szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy w dół.

POWRÓT

Schodziliśmy tzw. Północną Flanką, która jest też określana mianem normalnej drogi na szczyt. Droga prowadziła prosto do dołu śnieżnymi zboczami. Później, żeby ominąć szczeliny, musieliśmy odbić nieco na prawo. W końcu dotarliśmy do lodowca Hohberg. Wydeptana ścieżka prowadziła w taki sposób, żeby zachować bezpieczny dystans zarówno od seraków znajdujących się po naszej lewej stronie jak i spadających od strony Hohberghornu i Stecknadelhornu kamiennych lawin. Słońce operowało już na tyle mocno, że czułem się jakbym wszedł do mikrofalówki. W miarę jak zbliżaliśmy się do Przełęczy Festinjoch lodowiec stawał się coraz bardziej uszczeliniony. Przekraczanie szczelin przy rozmiękłym o tej porze dnia śniegu wcale nie było takie łatwe. Zwłaszcza, że musieliśmy trzymać dystans do wiszących nad nami potężnych seraków, z których co chwila odrywały się bryły lodu.

Po przejściu tego dość niebezpiecznego fragmentu lodowca, zaczęliśmy podchodzić stromym zboczem w stronę Grani Festi. Po przekroczeniu szczeliny brzeżnej znaleźliśmy się ponownie w skalnym terenie. Zaczęliśmy żmudne poszukiwania najbardziej optymalnej drogi zejściowej. W końcu udało nam się znaleźć zrobione z taśmy stanowisko zjazdowe. A więc zjazdami w dół! Ponieważ mieliśmy przy sobie krótką (czterdziestometrową) linę przeznaczoną na lodowiec musieliśmy wykonać łącznie trzy zjazdy. Ze względu na kruchy teren trzeba było bardzo uważać, żeby nie zrzucać kamieni.

Dalszy powrót odbywał się tą samą drogą, którą szliśmy rano, najpierw przez lodowiec Festi, a później przez morenę. W międzyczasie na lodowcu zdążyło się pootwierać mnóstwo nowych szczelin (było ich prawie dwa razy więcej niż rano), a większość „starych” znacznie się rozszerzyła. Pozapadała się też część mostów śnieżnych, a pozostałe zostały mocno osłabione działaniem słońca. Z tych powodów nasze przejście przez lodowiec Festi było długim szukaniem drogi między szczelinami i trwało prawie dwa razy dłużej niż ranne podejście. Ostatecznie jednak znaleźliśmy się na morenie, którą już bez większych przygód dotarliśmy do namiotu. Następnego dnia zeszliśmy z powrotem do Randy.

Tekst: Michał Drożdż