TETNULDI POŁUDNIOWO-ZACHODNIĄ GRANIĄ – LIPIEC 2018

Tetnuldi to mierzący 4858 m n.p.m. położony w centralnej części gór Kaukazu, regionie Swanetia w Gruzji, tuż przy granicy z Rosją. Razem z Sebastianem Ryczkiem wybraliśmy tę górą jako cel aklimatyzacyjny przed planowaną później wspinaczką na Uszbę. Ze względu na stosunkowo dużą wysokość jak i niewygórowane trudności techniczne Tetnuldi wydawało się idealne do prowadzenia takiej działalności.

Całą wyprawę rozpoczęliśmy na warszawskim Okęciu skąd wylecieliśmy do gruzińskiego Kutaisi. Po przylocie na miejsce, jeszcze na lotnisku zakupiliśmy kartusze i gruzińską kartę SIM (w Gruzji koszty połączeń telefonicznych z zagranicznych numerów są bardzo wysokie). Niestety ze względu na późną godzinę przylotu, nie mieliśmy już możliwości zorganizowania tego dnia „ekonomicznego” wariantu dalszej podróży. A był on zaplanowany w następujący sposób: dojazd marszrutką do dworca autobusowego w Kutaisi (koszt 2-3 lari) i stamtąd bezpośredni przejazd (również marszrutką) do Mestii, która miała być naszą bazą wypadową. W związku z zaistniałą sytuacją musieliśmy wybrać droższą opcję, czyli najpierw taksówka do z lotniska do Zugdidi (90 lari), a stamtąd marszrutka do Mestii (25 lari). Kilkadziesiąt kilometrów przed Mestią zatrzymał nas korek – okazało się, że strajkują pracownicy budowlani, którzy zablokowali trasę. Po kilku godzinach blokada została zakończona, a my ruszyliśmy dalej. Do Mestii dotarliśmy jednak grubo po północy.

Po noclegu w jednym z guesthousów, następnego dnia rano rozpoczęliśmy załatwianie wszystkich formalności związanych ze zdobywaniem szczytu. U gruzińskich „pograniczników” dostaliśmy przepustkę pozwalającą na przebywanie w strefie przygranicznej, zostaliśmy też wpisani do książki wyjść przez ratowników górskich. Z kolei w centrum informacji turystycznej udało nam się dostać darmowy miniprzewodnik wspinaczkowy „Mountaineering routes of Georgia” z opisanymi drogami wejścia na najpopularniejsze szczyty w Gruzji (w tym na Tetnuldi i Uszbę). Po południu spakowaliśmy się, wsiedliśmy do taksówki, która zawiozła nas do niewielkiej wioski Chvabiani. Stąd ruszyliśmy w kierunku masywu Tetnuldi.

Minęliśmy zabudowania wioski i weszliśmy na prowadzący najpierw przez łąki, a później przez las szlak turystyczny. Temperatura wynosiła powyżej 30 stopni Celsjusza, więc mozolnie pięliśmy się do góry. Po niespełna godzinie wyszliśmy z lasu i znaleźliśmy się na nieczynnej o tej porze roku trasie wyciągu narciarskiego. Teraz szliśmy drogą wytyczoną przez słupy kolejki, aż dotarliśmy do górnej stacji narciarskiej. Następnie weszliśmy na ścieżkę wiodącą przez kaukaskie łąki i trawersowaliśmy kolejne górskie zbocza. I chociaż do miejsca, w którym planowaliśmy założyć obóz pierwszy zostało jeszcze kilka kilometrów szło się już zdecydowanie lżej. Zgodnie z planem namiot rozbiliśmy na wysokości około 3000 metrów n.p.m. w pobliżu jednego ze strumieni. Wieczorem okazało się, że znajdujemy się na trasie przemarszu stada krów, a za sąsiednim pagórkiem pasą się jeszcze konie. Na szczęście uniknęliśmy stratowania.

Następnego dnia rozpoczęliśmy podejście do „dwójki”. Pierwszą przeszkodą tego dnia okazało się ogromne (ale dosyć płaskie) piarżysko. Bezpośrednio za nim zaczynało się śnieżne zbocze nachylone pod kątem około 40 stopni. Jednak w porównaniu z opisami i zdjęciami z lat poprzednich, śniegu w tym miejscu pozostało już bardzo niewiele (nawet nie było potrzeby założenia raków). Po pokonaniu zbocza znaleźliśmy się w miejscu nazywanym Amarati Nest (3369 m n.p.m.), gdzie według przewodnika można założyć dodatkowy obóz pomiędzy „jedynką” i „dwójką”. Spało tutaj dwóch Rosjan, którzy dzień wcześniej zdobyli wierzchołek Tetnuldi.

Po krótkim odpoczynku i próbie uzupełnienia zapasów wody (w kilku miejscach sączyło się coś na podobieństwo strumienia, skąd można było „czerpać” pojedyncze krople) skierowaliśmy się na lewą stronę przełęczy.  Wspinaliśmy się teraz piarżystym żlebem (wg opisów w poprzednich latach szło się tędy po śniegu), a nasza ścieżka była oznakowana kopczykami. Stopniowo piargi zaczęły przybierać postać litej skały o trudnościach technicznych pomiędzy „dwójką” i „trójką”. Wariantów pokonania tego odcinka było oczywiście mnóstwo.

W końcu dotarliśmy do obozu drugiego rozciągającego się na kamiennej „wyspie” przy lodowcu Kasebi. Chociaż na miejscu stało już kilka namiotów to nie mieliśmy problemów ze znalezieniem odpowiedniej platformy dla siebie. Z wodą również nie było problemów – można ją było nabierać z pobliskiego jeziora znajdującego się na skraju lodowca. Pomimo, że obóz drugi znajdował się już na wysokości 3715 m n.p.m. cały czas było ciepło, nawet w nocy. Wśród biwakujących wspinaczy dominowali Ukraińcy, ale spotkaliśmy też kilku Polaków. Niestety dwójka naszych rodaków wymagała akcji ratunkowej z użyciem śmigłowca. Okazało się, że podczas schodzenia ze szczytu do szczeliny wpadło małżeństwo z Krakowa. Kobiecie nic się nie stało, natomiast jej mąż miał poważne problemy z kręgosłupem. Kiedy pojawiliśmy się w „dwójce” czekali już na ratowników drugi dzień. W końcu pomoc nadeszła – najpierw trzech ratowników podeszło z Mestii, a kilka godzin później nadleciał wreszcie śmigłowiec. Co ciekawe był to jedyny helikopter znajdujący się do dyspozycji gruzińskiego MSW. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bo cała akcja zakończyła się szczęśliwie i poszkodowany został przetransportowany do szpitala w Mestii.

My natomiast zgodnie z planem szykowaliśmy się do zaplanowanego na następny dzień ataku szczytowego. Wstaliśmy o czwartej rano i po półgodzinnych przygotowaniach ruszyliśmy przez lodowiec Kasebi w stronę majaczącej się w oddali bariery skalnej. Oprócz nas, szczyt zamierzała zaatakować tego dnia tylko pięcioosobowa grupa z Ukrainy (chłopaki wyruszyli o trzeciej rano). Po przejściu lodowca i pokonaniu szczeliny brzeżnej zrobiliśmy trawers wzdłuż skał obchodząc je z lewej strony. Weszliśmy na nachylone pod kątem 45 stopni śnieżne zbocze i zaczęliśmy się piąć do góry. Dokładnie pod nami znajdowała się szczelina brzeżna, do której wpadło małżeństwo z Krakowa. Kiedy znaleźliśmy się nad skałami skręciliśmy w prawo na dobrze zmrożony lodowiec. Tutaj dogoniliśmy, a chwilę później wyprzedziliśmy grupę z Ukrainy. Teren stopniowo się wypłaszczał. Krążyliśmy jeszcze przez pewien czas pomiędzy szczelinami usiłując w świetle czołówek znaleźć właściwą drogę. W końcu ujrzeliśmy przed sobą kolejną przeszkodę do pokonania – kilkudziesięciometrową, nachyloną pod kątem 50-55 stopni śnieżną ścianę, ograniczoną z obydwu stron przez seraki. Z daleka wyglądała groźnie, ale gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że nie jest tak trudna jak się nam na początku wydawało. Przeszliśmy pomiędzy serakami i znaleźliśmy się na rozległym, śnieżnym plateu. Po swojej lewej stronie widzieliśmy już grań szczytową. Na początku trzeba było pokonać długi odcinek kruchej skały o niezbyt wygórowanych trudnościach technicznych. Tutaj zrobiliśmy sobie krótką przerwę, a następnie weszliśmy na prowadzący już bezpośrednio do szczytu śnieżny fragment grani. Wydawało nam się, że od wierzchołka dzieli już nas bardzo niewiele, jednak rzeczywistość okazała się inna. Droga dłużyła się w nieskończoność, a po każdym pokonanym przez nas wzniesieniu śnieżnym pojawiało się kolejne. W końcu jednak znaleźliśmy się na szczycie, a nagrodą za cały poniesiony trud był fantastyczny widok na panoramę Kaukazu z wierzchołkami Uszby i Elbrusa na czele.

Na dół schodziliśmy tą samą drogą. W czasie powrotu czekała nas kolejna niespodzianka – pomimo faktu, że było bardzo ciepło, grań w kilku miejscach zrobiła się zalodzona. Na jednym z odcinków byliśmy nawet zmuszeni do asekurowania się ze śrub lodowych. Po pokonaniu grani, na ostatnim przed obozem śnieżnym plateau, dopadł nas efekt „mikrofali”, zrobiło się strasznie gorąco, a miękki śnieg utrudniał poruszanie się. Przy skałach spotkaliśmy tą samą grupę Ukraińców, z którymi wspinaliśmy się rano. Okazało się, że chłopaki ostatecznie zrezygnowali ze zdobycia Tetnuldi. Teraz już wszyscy razem kontynuowaliśmy zejście w kierunku obozu drugiego. Po odpoczynku i noclegu w dwójce następnego dnia zeszliśmy do Mestii.

Tekst: Michał Drożdż