PIK LENINA 2013 – WCALE NIE BYŁO ŁATWO

Ponieważ Pik Lenina miał być najwyższym szczytem, na który dotychczas się wspinałem, niezbędne okazały się trochę inne niż dotychczas przygotowania i zakup dodatkowego sprzętu. Każda osoba z naszej ekipy (Michał Drożdż, Katarzyna Mięsiak-Wójcik, Paweł Zwierzański i Iwona Bargenda) musiała zakupić nowe, dostosowane do przebywania na wysokości ponad 7 tysięcy metrów buty i niezbędną w tych warunkach kurtkę puchową. Zdecydowaliśmy się także na zakup dwóch kuchenek benzynowych. Nie była to jednak dobra decyzja; jak się później okazało większość wspinaczy na Leninie używała gazu (jetboili lub zwykłych palników). Nasze kuchenki okazały się natomiast bardzo zawodne; często gasły, były problemy z zapalaniem, a powyżej pięciu tysięcy metrów w ogóle przestały działać i trzeba się było posiłkować pożyczonym sprzętem.

Ostatecznie 6 lipca 2013 roku wylecieliśmy z warszawskiego Okęcia skąd przez Kijów dotarliśmy do Biszkeku. Od razu po wyjściu z terminalu lotniska doskoczył do nas tłum taksówkarzy i zaczęło się tak charakterystyczne dla Kirgistanu targowanie. Cenę podaną początkowo można zbić, przy umiejętnym i cierpliwym negocjowaniu, o minimum jedną trzecią. Nam szczególnie dużo czasu zajęło ustalenie ceny transportu z Biszkeku do Osh. Ostatecznie taksówkarz obniżył cenę z 1500 do 1000 somów od osoby i mogliśmy wyruszyć w dwunastogodzinną podróż. Później wszystko poszło na zasadzie wykorzystania znajomości naszego kierowcy – najpierw załatwił nam hotel w Osh, a później transport z Osh na Ługową Polanę (1000 somów). I znowu czekała nas dwunastogodzinna podróż. Przed wyjazdem kierowca zapytał nas czy może dodatkowo zabrać dwie – trzy osoby, ale w międzyczasie grupa ta rozrosła się do czternastu. Oprócz ludzi w samochodzie jechało stado kurczaków, a cała podłoga zawalona była świeżo zakupionymi arbuzami. Początkowo tempo podróży nie było zbyt oszałamiające, bo samochód psuł się co 4 – 5 kilometrów, w końcu jednak kierowca uporał się ze wszystkimi problemami technicznymi i nieco żwawiej ruszyliśmy do przodu. Ponieważ w tym czasie w Pamirze padał deszcz musieliśmy zmienić samochód na bardziej terenowy. Bus, którym jechaliśmy nie byłby w stanie pokonać ostatniego odcinka szutrowej drogi prowadzącej już bezpośrednio do bazy. Ostatecznie po około godzinie jazdy, najpierw rozmiękłą, a później zaśnieżoną trasą dotarliśmy na miejsce. Baza jest położona na Ługowej (Cebulowej) Polanie na wysokości 3800 m n.p.m. Tworzą ją namioty lub jurty należące do różnych agencji oddalonych od siebie o kilkaset metrów. W agencji, gdzie wynajęliśmy namiot (Fortune-Tour, właścicielka Ainura) warunki nie były zbyt rewelacyjne. W paru miejscach podłoga jurty była przykryta zwykłą ceratą, a przez ściany namiotu przebijał się wiatr. Za nocleg zapłaciliśmy 3 dolary od osoby, oprócz tego można było zarezerwować sobie posiłki (w cenie śniadanie 5 euro, lunch 7 euro, obiad 6 euro; dla porównania podaje ceny w innej agencji Pamir Expeditions: śniadanie 10 dolarów, lunch 15 dolarów, obiad 15 dolarów). Możliwy był także tutaj zakup butli z gazem. Jedna butla 230 mlgr kosztowała 8 euro, ale pasowała tylko do zakręcanych palników. Dodatkowo można było tutaj zamówić konie, które transportowały bagaż do obozu I (1,5 euro lub 2 dolary za kilogram; ważono na przenośnych, ręcznych wagach).

Przejście z bazy do jedynki z uwagi na dużą odległość jak i deniwelację terenu było bardzo uciążliwe. Po drodze trzeba było pokonać m.in. położoną na wysokości około 4140 m n.p.m. Przełęcz Podróżników. Dla mnie osobiście dzień przejścia z bazy do jedynki był najbardziej męczącym dniem na całej wyprawie. Cała droga była pokryta świeżym śniegiem, a słońce dawało się mocno we znaki. Po drodze mijaliśmy wiele osób wracających na dół; żadnej z nich nie udało się zdobyć szczytu; jak twierdzili ze względu na złe warunki pogodowe.

Po całodniowym marszu dotarliśmy do „jedynki” położonej na wysokości około 4300 m n.p.m. Była ona usytuowana na morenie lodowca; podobnie jak w bazie stały tutaj obok siebie namioty kilku agencji. My zdecydowaliśmy się wynająć czteroosobowy namiot w agencji Pamir Expeditions, który kosztował 15 dolarów za dobę. Do tego można było dokupić posiłki w cenie: śniadanie 15 dolarów, lunch 20 dolarów, obiad (około 18-tej) 20 dolarów (dla porównania ceny w agencji Fortune-Tour: śniadanie 6 euro, lunch 9 euro, obiad 9 euro).Oprócz namiotów mieszkalnych w obozie znajdowała się jurta jadalna, a także prowizoryczna łazienka, gdzie można było umyć się wodą ze stopionego śniegu. W jurcie jadalnej można było dostać nieodpłatnie wrzątek, a także herbatę, cukier itp. Cały następny dzień przeznaczyliśmy na wypoczynek, któremu sprzyjała piękna słoneczna pogoda.

Kolejnego dnia wyruszyliśmy do dwójki, gdzie planowaliśmy rozbić jeden namiot i zostawić w nim depozyt. Wyruszyliśmy około godziny 6 rano, razem z tłumem innych ludzi. Początkowo szliśmy płaskim lodowcowym plateu, po jakiejś godzinie rozpoczęło się strome podejście po śnieżnym około 60-stopniowym zboczu. W tym miejscu trzeba było ominąć cztery wielkie szczeliny lodowe. Na szczęście mosty śnieżne nad tymi szczelinami były dość solidne, ponadto zabezpieczono je poręczówkami. W tym miejscu utworzył się na drodze istny zator ludzki, co bardzo spowolniło tempo marszu. Dalej droga szła jeszcze w górę , a następnie rozpoczynał się trawers w prawo. Tam złapał nas bardzo silny, porywisty wiatr. Wszystko uspokoiło się, gdy weszliśmy do wielkiego śnieżnego kotła. W tym miejscu poczułem się jakby ktoś włożył mnie do mikrofalówki. Było tak gorąco, że po paru minutach cały zalałem się potem. Na szczęście to był ostatni odcinek przed obozem II na wysokości 5200 m n.p.m. Namiot w „dwójce” można było rozbić w dwóch miejscach: albo wyżej na śnieżnej grzędzie, albo trochę niżej w niecce pod śnieżną ścianą. To drugie miejsce okryte jest złą sławą największej tragedii w historii zdobywania gór wysokich. W 1990 roku 43 wspinaczy zginęło w lawinie wywołanej trzęsieniem ziemi. Pamiętając o tych wydarzeniach zdecydowaliśmy się rozbić namiot w „wyższej dwójce”. W nim zostawiliśmy depozyt i jeszcze tego samego dnia zeszliśmy na dół do obozu I.

Kolejne dni wyprawy wyglądały następująco:

– dzień odpoczynku w obozie I,

– przejście do „dwójki”,

– odpoczynek w „dwójce”.

Do dwójki przenieśliśmy wszystkie potrzebne rzeczy (resztę zostawiliśmy jako depozyt w obozie I) oraz drugi namiot. Na tej wysokości zaczęły się prawdziwe problemy z kuchenkami. Mieliśmy ogromne trudności z ich odpaleniem, a kiedy już odpaliły to po chwili gasły i całą zabawę trzeba było zaczynać od nowa. Skutek tego był taki, że jedną menażkę wody gotowałem 2 godziny. Na gazie, który kupiliśmy na dole nie gotowaliśmy, bo chcieliśmy zaoszczędzić go na gotowanie w trójce. Na szczęście udało się nam pożyczyć od rozbitego obok Polaka bezawaryjnie działającą „benzynówkę”. Rozwiązało to definitywnie nasze problemy z gotowaniem.

Zgodnie z planem następnego dnia wyruszyliśmy do „trójki”. Droga początkowo szła wydeptaną w śniegu ścieżką wzdłuż skał; stokiem o nachyleniu około 40 stopni. Następnie trzeba było skręcić w lewo i rozpocząć trawers. W miejscu, gdzie trawers się kończył znajdował się obóz pośredni pomiędzy „dwójką” i „trójką”. Tutaj rozbijały namioty osoby, które nie miały siły iść dalej. W tym miejscu zostawiliśmy depozyt. Jako „magazyn” posłużył nam namiot rozstawiony przez naszych sąsiadów z dwójki. Schodzili oni na parę dni w dół do bazy i życzliwie pozwolili nam w tym czasie skorzystać z ich namiotu. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed nami był najtrudniejszy odcinek całego dnia – podejście stromym (50 – 60 stopni nachylenia), długim i męczącym śnieżnym zboczem, po którym dochodziło się już bezpośrednio do obozu trzeciego. Po osiągnięciu „trójki” i obowiązkowej sesji zdjęciowej, weszliśmy na znajdujący się tuż obok Pik Rozdielnaja (6148 m n.p.m.). Była to rozległa kupa śniegu bez wybitnego wierzchołka. Znalezienie najwyższego punktu zajęło nam trochę czasu; całą akcję utrudniał bardzo silny wiatr. Po raz pierwszy poczułem, że kurtka puchowa, na którą wydałem tyle pieniędzy przed wyjazdem w końcu się przydała. Radość na szczycie była duża, dla większości z nas był to pierwszy sześciotysięcznik. Zrobiliśmy jeszcze kilka fotek i zaczęliśmy schodzić z powrotem do „dwójki”, gdzie dotarliśmy późnym popołudniem.

W kolejnych dniach nasza działalność górska wyglądała następująco:

– odpoczynek w „dwójce”,

– zejście do „jedynki”,

– odpoczynek w „jedynce”,

– podejście do „dwójki”,

– odpoczynek w „dwójce”,

– podejście do „trójki”.

Tym razem idąc do „trójki” zabraliśmy z Kaśką nasz namiot (Paweł z Iwoną zostawili swój w „dwójce”, a w „trójce” spali w namiocie wynajętym od jakiejś agencji). Ze względu na problemy z kuchenkami (mieliśmy tylko jeden palnik na gaz, a benzynowe nie działały) zmuszeni byliśmy odpłatnie pożyczyć jeden palnik. W obozie znajdowało się grubo ponad dwadzieścia namiotów – wszyscy chcieli wykorzystać ostatnie dni dobrej pogody i wejść na szczyt. Nasz namiot dokładnie okopałem śniegiem i wzniosłem wokół niego około półmetrowy, śnieżny murek, który miał chronić przed wiatrem. Po trzech dniach jak wracaliśmy już na dół, wszystkie te zabezpieczenia okazały się tak zmrożone, że podarłem fartuchy antyśnieżne usiłując je wyrwać spod śniegu. Z jedzeniem, które mieliśmy już „na styk” pomogli nam schodzący na dół Polacy. Zostawili nam cały wór żywności pełen liofilizantów, batoników, kaszek zupek chińskich i innych tego typu smakołyków. Według planu mieliśmy zaatakować szczyt następnego dnia rano, jednak o świcie opanowała prawie wszystkich wszechogarniająca niechęć do ruszenia się z namiotu i ostatecznie postanowiliśmy przeznaczyć ten dzień na dodatkowy wypoczynek. Niestety w międzyczasie skład zespołu uległ zmniejszeniu o połowę. Iwona źle się poczuła i zdecydowała się zejść z Pawłem do „dwójki”, a później na sam dół. Na szczyt miałem iść tylko ja z Kaśką.

20 lipca, o czwartej rano wyruszyliśmy na szczyt. Niestety po jakiejś godzinie Kaśka stwierdziła, że nie jest w stanie iść dalej (do tej pory w „trójce” czuła się bardzo dobrze). Odprowadziłem ją z powrotem do namiotu, po czym o 6-tej rano po raz drugi ruszyłem w kierunku szczytu. Początkowo droga szła na wprost w górę, wyznaczona linią niewielkich skałek. Następnie rozpoczynał się trawers w lewo, który doprowadzał do stromego śnieżnego zbocza. Do tego momentu czułem się świetnie zdążyłem już dogonić wspinaczy, którzy wyszli o czwartej, dwie godziny przede mną. Na zboczu zaczęły się jednak trudności i moje tempo znacząco spadło. Po wykonaniu pięciu – sześciu kroków musiałem robić sobie dłuższy wypoczynek. Do samego szczytu nie udało już mi się znacząco przyspieszyć. Jednak wciąż mozolnie posuwałem się do przodu. Po pokonaniu tego morderczego zbocza teren nieco się wypłaszczył. Droga wiodła lekko skalistym terenem, następnie trzeba było obejść jakiś pomniejszy wierzchołek, po czy wchodziło się na wielkie śnieżne plateu. W tym miejscu udało mi się trochę przyspieszyć. Za tym wypłaszczeniem znajdowało się już ostatnie strome podejście. Tam był już szczyt. Jednak jego odnalezienie wcale nie było takie łatwe. Blisko godzinę krążyłem, razem z innymi wspinaczami, pomiędzy wystającymi ze śniegu skałami zanim w końcu odnalazłem słynne popiersie Lenina oznaczające wierzchołek. Zrobiłem tam kilka zdjęć i szybko ruszyłem na dół. Dłuższe przebywanie na szczycie i podziwianie widoków uniemożliwił huraganowy wiatr. Schodziłem tą samą drogą, oznaczoną prawie na całej długości małymi chorągiewkami (były one porozstawiane w związku z organizowanym dwa tygodnie później biegiem na szczyt). Zejście obyło się bez większych komplikacji i około godziny 18-tej byłem z powrotem w obozie trzecim. Cała akcja trwała 12 godzin.

Następnego dnia ruszyliśmy w dół; chcieliśmy dojść od razu do „jedynki”. O ile jednak droga z „trójki” do „dwójki” przebiegła bez niespodzianek, o tyle odcinek do obozu pierwszego mocno nas zaskoczył. Okazało się, że w czasie kiedy byliśmy na górze na lodowcu pootwierały się kolejne szczeliny i zamiast czterech mieliśmy teraz do pokonania około dwudziestu. Zerwaniu uległa także część mostów nad szczelinami i przez większość z nich trzeba było przeskakiwać. Skakanie, przez szeroką na 1,5 metra i głęboką na kilkanaście metrów szczelinę nie było zbyt komfortowe psychiczne. Zwłaszcza, że to morze szczelin zdawało się nie mieć końca, a ponadto zaczynało się już powoli ściemniać. Jeden z mostów śnieżnych urwał się pode mną; na szczęście stałem już jedną nogą na twardym gruncie i skończyło się tylko na strachu. Z kolei Kaśka zaliczyła wpadnięcie do ukrytej szczeliny; na szczęście okazała się ona na tyle wąska, że zapadła się tylko po pas i udało się jej jakoś wygrzebać. Po wejściu na plateu leżące tuż przed jedynką pojawiły się nowe niespodzianki. Teren okazał się bardzo podmokły i trzeba było bardzo uważać żeby nie wpaść do znajdującej się pod śniegiem wody. Ostatecznie dotarliśmy jednak mocno zmęczeni do obozu pierwszego. Później okazało się, że Paweł z Iwoną mieli jeszcze poważniejsze problemy od nas. Nie zdecydowali się skakać przez szczeliny z ciężkimi plecakami, tylko przerzucali je nad nimi. W końcu Paweł rzucił za mocno i plecak przeleciawszy nad jedną szczeliną wpadł do drugiej. Pomoc w wyciągnięciu zaoferowali przechodzący obok Rosjanie. Jeden z nich manewrował przyczepionym do liny czekanem, a drugi obserwował dno szczeliny i kierował całą akcją. Ostatecznie plecak został odzyskany i skończyło się tylko na podartej puchówce.

W obozie pierwszym przywitano nas bardzo miło. Dostaliśmy herbatę i coś słodkiego. Przy okazji załatwiłem sobie dyplom (certyfikat) potwierdzający wejście na szczyt (za 5 dolarów). Następnego dnia zeszliśmy do bazy. Droga zmieniła się nie do poznania. Cały śnieg się stopił i okolica przybrała szaroburą barwę. Wszystko wyglądało dość ponuro. Po drodze zdecydowaliśmy się zdobyć bliżej niezidentyfikowany czterotysięcznik znajdujący się w pobliżu Przełęczy Podróżników. Nie okazał się on zbyt wymagający i cała akcja trwała około 40 minut. Już było ciemno, gdy dotarliśmy do namiotów bazy. Następnego dnia wyruszyliśmy w drogę powrotną do Osh, a następnie do Biszkeku. W obu miastach nie było zbyt wiele do oglądania. W Och zwiedziliśmy tylko Wzgórze Sulejmana i tutaj poniosłem największą stratę na całym wyjeździe. Na schodach prowadzących na wzgórze zostawiłem aparat, a jak się wróciłem z powrotem już go tam nie było. A tylko tam były moje zdjęcia z ataku szczytowego i z samego szczytu. Aparatu nie było mi strasznie żal, ale zdjęć jak najbardziej.

W niezbyt wesołym nastroju udałem się z resztą ekipy do Biszkeku. Tam też nie było specjalnych atrakcji, no może z wyjątkiem bardzo efektownie wyglądającej zmiany warty pod Pomnikiem Wolności Kirgistanu. W mieście pozostało też trochę pamiątek z poprzedniej epoki – pomników Lenina, Marksa i Engelsa, jakiś odznaczeń dla bohaterskiego miasta itp. Na szczęście w stolicy Kirgistanu zabawiliśmy tylko jeden dzień. Następnego dnia polecieliśmy do Polski.

Tekst: Michał Drożdż

Zdjęcia: Katarzyna Mięsiak-Wójcik, Paweł Zwierzański