NIEUDANA PRÓBA NA USZBIE – LIPIEC 2018

Po zdobyciu Tetnuldi zeszliśmy z Sebastianem z powrotem do Mestii. Tam spotkaliśmy się z Kubą i Martą, którzy przyjechali na miejsce dwa dni wcześniej i ustaliliśmy, że następnego dnia wyruszymy w kierunku głównego celu naszego wyjazdu, czyli Uszby. Uszba, nazywana również „Wiedźmą” i „Matterhornem Kaukazu”, jest jednym z najbardziej charakterystycznych szczytów Kaukazu. Posiada dwa wierzchołki: wyższy południowy (4700 m n.p.m.) i niższy północny (4697 m n.p.m.). Naszym celem był wierzchołek północny, na który zamierzaliśmy wejść Granią Północną określaną też jako droga klasyczna. Trudności tej drogi zostały wycenione na 4A w skali UIAA.

Niestety po zejściu z Tetnuldi okazało się, że Sebastian ma problemy ze stopą i musi wracać do Polski. Na Uszbę poszliśmy więc we trójkę: Kuba, Marta i ja. Z Mestii pojechaliśmy taksówką do niewielkiej wioski Mazeri, gdzie po uzupełnieniu zapasów wody ze źródeł mineralnych ruszyliśmy w stronę wodospadu Becho. Szliśmy polną ścieżką po płaskim terenie mijając po drodze niewielki guesthouse połączony z restauracją. Następnie przekroczyliśmy potok i weszliśmy do lasu. Stan wody był podniesiony, ale udało się nam przejść suchą stopą. Idąc lasem niespodziewanie spotkaliśmy znanego mi dotychczas tylko z mediów Denisa Urubko, który zmierzał w przeciwną stronę. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że nie miał wymaganego pozwolenia na przebywanie w strefie przygranicznej i został cofnięty z powrotem przez gruzińskich strażników. „Ale za trzy dni będę z powrotem” – powiedział na pożegnanie. My na szczęście mieliśmy wymagane dokumenty. Po przejściu mostu wiszącego nad rwącą rzeką, doszliśmy do posterunku granicznego, gdzie po pobieżnym sprawdzeniu dokumentów gruzińscy strażnicy puścili nas dalej. Droga w dalszym ciągu prowadziła przez las, ale zrobiło się już bardziej stromo. Cały dotychczasowy wysiłek został szybko wynagrodzony fantastycznym widokiem na ogromny wodospad Becho. Tuż za jego progiem miało się znajdować dogodne miejsce do założenia obozu. Najpierw jednak trzeba było wspiąć się tam idąc do góry krętą ścieżką. My swój namiot rozbiliśmy nieco poniżej tego miejsca, na łące w pobliżu strumienia. Na marginesie dodam, że istnieje możliwość wynajęcia koni, którymi można przetransportować bagaż do „jedynki”.

Następnego dnia ruszyliśmy dalej. Po drodze minęliśmy symboliczny cmentarz wspinaczy, którzy zginęli na Uszbie. Niestety wśród przedmiotów upamiętniających ofiary szczytu zauważyliśmy też mnóstwo śmieci. Wkrótce potem opuściliśmy obszar zielonych łąk i weszliśmy na mniej przyjemne piargi. Nieco dalej zaczynał się już lodowiec również pokryty kamieniami. Przez prawie cały czas siąpił lekki deszcz, co jeszcze bardziej potęgowało ponury obraz okolicy. Majaczący się przed nami masyw Uszby był prawie przez cały czas pokryty chmurami. Późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca, gdzie można było założyć obóz drugi. Z obawy przed spadającymi kamieniami namiot rozstawiliśmy mniej więcej pośrodku lodowca z dala od skalnych ścian. Wodę czerpaliśmy w jednym z niewielkich strumieni płynących przez lodowiec.

Kolejny dzień postawił przed nami poważniejsze wyzwanie – musieliśmy przejść przez Uszbijski Lodowiec i dotrzeć na znajdujące się powyżej niego plateu. We wszystkich relacjach i przewodnikowych opisach znajdowały się informacje, że jest on mocno uszczeliniony i ostrzegano przed kamieniami spadającymi z okolicznych ścian i szczytów. Dlatego zalecany jest start we wczesnych godzinach rannych, kiedy wszystko było jeszcze w miarę zmrożone. Ze względu na opisane wyżej zagrożenia odradzane było robienie jakichkolwiek postojów na lodowcu. Wystartowaliśmy idąc kamienistym terenem, a następnie weszliśmy na dwa śnieżne pola przedzielone piarżystymi zboczami. Cały czas siąpił deszcz, a wierzchołek Uszby w dalszym ciągu był schowany za gęstymi chmurami. W końcu, po wspięciu się na lodowy prożek znaleźliśmy się na Uszbijskim Lodowcu (Lodospadzie). Był on jedną wielką plątaniną szczelin. Cały był pokryty drobnymi kamyczkami, które uniemożliwiały porządne wbijanie raków w lód. Z kolei zdjęcie raków i poruszanie się w samych butach nie wchodziło w rachubę – było na to zdecydowanie za ślisko. Na lodowiec weszliśmy podchodząc jego lewą stroną, a następnie kluczyliśmy wśród szczelin starając znaleźć właściwą drogę w tym labiryncie. Później zostało nam już tylko wejście długim śnieżnym zboczem, a następnie trawers po przykrytym drobnym żwirem lodzie i w końcu wyszliśmy na rozległe śnieżne plateu. Na jego drugim końcu znajdowało się coś w rodzaju skalnej wyspy, na której znajdowało się kilka platform pod namioty. I tam też zdecydowaliśmy się założyć kolejny obóz. Szczęśliwie po raz kolejny udało nam się znaleźć niewielki strumień płynący po lodowcu, co uchroniło nas przed długotrwałym topieniem śniegu. Niestety w dalszym ciągu padało: w ciągu dnia deszcz, a wieczorem gęsty śnieg.

Kiedy wstaliśmy kolejnego dnia rano cała okolica była spowita gęstymi chmurami, a widoczność, nie licząc chwilowych przejaśnień, wynosiła maksymalnie dziesięć metrów. Mimo to ruszyliśmy w kierunku właściwego, położonego powyżej 4000 metrów (wg przewodnika 4070 m n.p.m.) Uszbijskiego Plateu, do którego brakowało nam około 150-200 metrów w pionie. Początkowo szliśmy śnieżnym ramieniem, na które wchodziło się wprost z obozu, a następnie skręciliśmy w lewo. Mieliśmy do przejścia kilka ogromnych szczelin, a znalezienie mostów śnieżnych i właściwej drogi przy takiej widoczności nie było łatwe. Chwilowe przejaśnienia wykorzystywaliśmy do określenia swojego położenia na lodowcu. Orientację w takich momentach ułatwiały wyłaniające się zza chmur wierzchołki Chatynia i Piku Shchurovskiego. Ostatecznie jakoś dotarliśmy na miejsce i rozstawiliśmy namiot na Uszbijskim Plateu. Tym razem wodę do gotowania musieliśmy już topić ze śniegu. Późnym popołudniem, ku naszej ogromnej frustracji znowu zaczął padać gęsty śnieg. Opad trwał do godziny trzeciej nad ranem co nieco zachwiało nasza wiarę w możliwość przeprowadzenia tego dnia ataku szczytowego.

Niespodziewanie jednak po porannej pobudce przed godziną czwartą naszym oczom ukazało się niebo pełne gwiazd, a na horyzoncie nie było widać ani jednej chmury. Chcąc, nie chcąc zebraliśmy się i ruszyliśmy do ataku szczytowego. Po przejściu plateu skręciliśmy w prawo i zaczęliśmy trawers stromego pola śnieżnego. Szliśmy pod ogromnym serakiem nazywanym „Bolster”, a następnie wspięliśmy się na niego. Wspinaliśmy się dalej nachylonym pod kątem około 70 stopni śnieżnym zboczem w kierunku tzw. Uszba Pillow położonej na wysokości 4234 m n.p.m. Tutaj teren chwilowo się wypłaszczył, a my szliśmy dalej w kierunku Uszbijskiego Lodospadu i Skał Nastenki. Żeby tam dotrzeć trzeba było przetrawersować kolejne strome zbocze, nad którym znajdował się ogromny śnieżny nawis. Postanowiliśmy nie ryzykować przechodzenia tego miejsca na lotnej i przed wejściem w trawers założyliśmy stanowisko z czekanów, a na samym zboczu zakładaliśmy przeloty z szabli śnieżnych. Kolejne stanowisko powstało pod lodowym, dwumetrowym prożkiem. Lód był fatalnej jakości i pomimo, że nasze stanowisko było zbudowane z pięciu punktów to wcale nie czuliśmy się w nim zbyt pewnie. Po pokonaniu prożka czekał nas kolejny trawers po nieasekurowalnym lodzie (wkręcone śruby lodowe można było wyjąć jednym palcem, z kolei szabli śnieżnych nie można było wbić) do skał, gdzie Kuba założył kolejny stan. I w tym miejscu zaczęliśmy się zastanawiać nad sensem dalszej wspinaczki w tych warunkach. Temperatura była już na plusie, a na lodospadzie nie można było założyć żadnej asekuracji. Teoretycznie można było iść jeszcze bardziej na prawo, po skalnym terenie (widzieliśmy tam nawet jakieś stanowisko 30-40 metrów nad nami), ale był on bardzo kruchy i co chwilę spadały tamtędy kamienie. Zapewne wszystko wyglądałoby dużo lepiej chociaż przy minimalnym mrozie. Podjęcie decyzji ułatwił kolejny spadający kamień wielkości piłki do koszykówki, który przeleciał metr obok od naszych głów. Wracamy!

Jeszcze tego samego dnia przenieśliśmy namiot z Uszbijskiego Plateu do naszego dawnego obozu trzeciego. Nazajutrz schodziliśmy dalej docierając z powrotem w okolice cmentarza ofiar Uszby. I wtedy, pierwszy raz od pięciu dni spotkaliśmy jakiś ludzi – było to dwóch wspinaczy z Francji albo Szwajcarii idących w kierunku Uszbijskiego Plateu. Później okazało się, że wieczorem tego samego dnia złapała ich tam straszna burza, zmuszając ich do przyspieszonego odwrotu w dół. Przy cmentarzu spotkaliśmy z kolei dwóch Ukraińców, którzy poczęstowali nas napojami i jedzeniem (nasze zapasy były już prawie na wyczerpaniu). Próbowali już trzeci rok z rzędu wejść na Uszbę drogą normalną; dotychczas za każdym razem pogoda krzyżowała im plany. My następnego dnia byliśmy już w Mestii.