NIE TYLKO KAZBEK CZYLI GRUZJA 2012

Nasza wyprawa na Kazbek rozpoczęła się na lotnisku w Warszawie, skąd całą ekipą (Michał Drożdż, Katarzyna Mięsiak – Wójcik, Kajetan Miskur i Paweł Zwierzański) via Kijów odlecieliśmy do Tbilisi. Po przylocie do stolicy Gruzji pojechaliśmy na dworzec autobusowy Didube, skąd można już było złapać bezpośrednie połączenie do Kazbegi, będące punktem wypadowym dla wszystkich zespołów atakujących Kazbek.

Na dworcu mieliśmy do wyboru dwa warianty: albo kupienie biletów na marszrutkę wykonującą regularne kursy do Kazbegi, albo wynajęcie taksówki. Zdecydowaliśmy się na taksówkę, pomimo że była to nieco droższa opcja (marszrutka kosztuje 10 lari od osoby, a wynajęcie taksówki 80 – 100 lari na całą grupę). Czynnikiem decydującym było to, że taksówkarz zgodził się zawieźć nas do jedynego w Tbilisi sklepu turystycznego, gdzie można było zakupić kartusze z gazem do kuchenek turystycznych ( jest to sklep North Face na ulicy Mickiewicza). Ponadto obiecał nam pokazać najciekawsze turystycznie miejsca znajdujące się przy drodze przy drodze z Tbilisi do Kazbegi. Pierwszą z atrakcji była twierdza Annanuri z przełomu XVI i XVII wieku, później obejrzeliśmy jeszcze panoramiczną historię Gruzji, którą można było zobaczyć na jednej z górskich przełęczy i na końcu tarasowe nacieki wapienne (z domieszką soli, tlenków żelaza i innych metali), które z daleka sprawiały wrażenie poruszających się piasków.

W końcu, jadąc dziurawą i wyboistą drogą dotarliśmy do Kazbegi. Z głównego placu miasta, gdzie zatrzymują się marszrutki rozpoczęliśmy naszą wspinaczkę kierując się w stronę naszego pierwszego etapowego celu, położonego na wysokości 2170 m n.p.m w pobliżu wioski Georgeti., kościoła Tsiminda Sameba (Trójcy Świętej). Tutaj zdecydowaliśmy się rozbić namioty. Miejsca na biwak było pod dostatkiem, a ponadto w samym sąsiedztwie kościoła znajdowało się źródełko, które rozwiązywało problem z wodą. Sam kościół stał się jednym z symboli Gruzji i jest uznawany przez Gruzinów za święte miejsce. Na stałe przebywa tutaj jeden zakonnik. Zwiedzanie kompleksu podlega pewnym rygorom – do kaplicy nie można wejść w krótkich spodniach, a ponadto trzeba włożyć jakieś okrycie na głowę.

Zgodnie z planem, następnego dnia wyruszyliśmy z Georgeti w stronę Lodowca Ordzweri, a następnie po przejściu lodowca, do dawnej stacji meteorologicznej, obecnie służącej za schronisko. Droga do podnóża lodowca jest łatwa i wiedzie pasterskimi ścieżkami wśród górskich hal. Szlak nie jest oznakowany, jedynie nieliczne kamienne piramidki ułożone przez miejscowych i turystów wskazują właściwy kierunek marszu. Szliśmy w górę po rozłożystym, trawiastym grzbiecie, aż osiągnęliśmy niewielką kamienistą przełęcz, na której znajdowała się mała kapliczka. Z przełęczy ruszyliśmy dalej kamienną ścieżką, która doprowadziła nas do płynącego dołem doliny potoku Czheri. Ponieważ temperatura wody ledwie przekracza 0° C, a prąd jest bardzo silny, nie warto przekraczać potoku w bród. Lepszym rozwiązaniem jest cierpliwie posuwać się w górę jego biegu, aż znajdzie się dogodne miejsce do przejścia po głazach. Przy sprzyjających okolicznościach do takiego miejsca prowadzić będą ślady mułów i koni, którymi jest dowożone zaopatrzenie do schroniska (albo bagaż turystów, którzy nie chcą za dużo dźwigać i zapłacą za transport). Po przekroczeniu strumienia szliśmy dalej wzdłuż moren przez około godzinę, po czym dotarliśmy do ogromnego lodowego cielska czyli Lodowca Georgeti ( około 3420 m n.p.m. ). Sam lodowiec zaczyna się nieco niżej na wysokości 2950 m n.p.m., ma 7,8 km długości oraz 6,8 km szerokości i wznosi się prawie do szczytu Kazbeku. W tym miejscu założyliśmy raki i weszliśmy na lodowiec. Jego powierzchnia miała niewielkie nachylenie, a sama droga była dość ewidentna dzięki licznym śladom pozostawionym przez przechodzące tędy konie i muły. Na lodowcu trzeba było przejść przez kilka niewielkich szczelin, nie sprawiło to jednak poważniejszych trudności. Po pokonaniu około 2 kilometrów (i około 180 metrów przewyższenia) zeszliśmy z lodowca. Żeby ominąć szczeliny brzeżne trzeba było szukać zejścia jakieś 200 – 300 metrów za schroniskiem ( stacją meteo). Tam znajdowała się kamienna ścieżka, która prowadziła już bezpośrednio do schroniska.

Samo schronisko nie prezentuje się zbyt okazale. Jest bardzo brudne i zaniedbane;w czasie opadów deszczy w kilku miejscach przez dziurawy dach leje się woda. Dlatego cena, którą trzeba było zapłacić za te wątpliwej jakości standardy wydała nam się zbyt wygórowana ( 15 lari za spanie na podłodze, a 20 na łóżku). Na szczęście obok schroniska znaleźliśmy wiele platform, na których można było rozbić namioty. Niestety okazało się, że za rozbicie namiotu też trzeba zapłacić (dziesięć lari), a uiszczenia opłaty pilnował niezbyt przyjemny kierownik schroniska. Zaletą nocowania w pobliżu dawnego obserwatorium była możliwość korzystania z tamtejszej jadalni. W miejscu tym spotykały się i integrowały wszystkie zespoły zmierzające albo schodzące ze szczytu Kazbeka. Oprócz naszej ekipy byli tutaj Czesi, Francuzi, Szwajcarzy i oczywiście kilka zespołów z Polski. Po dotarciu do schroniska postanowiliśmy cały następny dzień przeznaczyć na odpoczynek, a szczyt zaatakować następnego dnia. Wyruszyliśmy rano o godzinie 1.30. Początkowo ścieżka wiodła wśród zaśnieżonych skał. Później trzeba już było zejść na lodowiec. Na szczęście zejście było łatwe do odnalezienia; znajdował się tam czarny żelazny krzyż (drugi na naszej drodze), który zdecydowanie ułatwiał orientację. Przez sam lodowiec wiodło kilka wydeptanych ścieżek. My wybraliśmy wariant biegnący najbliżej ściany; pewne zagrożenie stanowiły tutaj spadające kamienie, jednak bezdyskusyjną zaletą tej drogi był zupełny brak szczelin. Podejście było bardzo długie. Okrążyliśmy trawersem cały masyw i dopiero od drugiej strony Kazbeka zaczęliśmy iść w górę na szczyt. Staraliśmy się uważnie wybrać moment zakończenia trawersu. Wpływ na taki sposób działania miała niewątpliwie wiadomość, że kilka dni wcześniej, jakaś grupa Czechów zbyt wcześnie zakończyła trawers i zaczęła iść pod górę co w konsekwencji spowodowało, że weszła na zupełnie inny wierzchołek w masywie Kazbeka. Wpływ na ten błąd miała wtedy niewątpliwie niezbyt dobra pogoda (szli cały czas w gęstej chmurze). Nam na szczęście warunki sprzyjały i szliśmy na szczyt przy niemal bezchmurnym niebie. Po mniej więcej połowie drogi dotarliśmy do śnieżnego plateu (4470 m n.p.m.). Niektóre zespoły, chcąc skrócić sobie czas ataku szczytowego, w tym miejscu rozbijają dodatkowy obóz. Tym razem plateu było zupełnie puste. Od tego momentu droga zaczęła się już ostrzej wznosić do góry, by po jakiś 200 – 300 metrach znowu przejść w nieco łagodniejszy trawers, prowadzący już do przełęczy przed szczytem. Tuż przed samą przełęczą dołączyła do nas grupa Ukraińców, atakujących Kazbek od strony rosyjskiej. Od przełęczy zostało nam już tylko kilkadziesiąt metrów 40-stopniowego kuluaru. Ze względu jednak na to, że był on bardzo dobrze wydeptany i było na nim mnóstwo śladów, to czterdziestostopniowe nachylenie było zupełnie nieodczuwalne. Wreszcie dotarliśmy na wierzchołek. Widoki ze szczytu w pełni zrekompensowały nam trudy podejścia. Widoczność była doskonała, na niebie nie pojawiła się ani jedna chmura i jedynie silny wiatr nieco dawał się we znaki (Pawłowi jeden z silniejszych podmuchów porwał flagę PTTKu, z którą pozował na szczycie).

Schodziliśmy tą samą drogą, jednak powrót nieco nam się wydłużył. Na niższych odcinkach drogi zejściowej temperatura była już dodatnia, a śnieg stawał się mokry i ciężki co utrudniało poruszanie się. Z góry cały czas leciały kamienie, na szczęście w większości zatrzymywały się powyżej naszej drogi. Dodatkowo na lodowcu pootwierało się sporo szczelin (w jedną z nich zresztą wpadłem, na szczęście tylko po pas), dlatego też do końca trzeba było zachować czujność. Ostatecznie jednak zmęczeni, ale i zadowoleni stanęliśmy około godziny 13-tej przy schronisku. Następnego dnia rozpoczęliśmy powrót do Kazbegi.

W swoich planach przewidzieliśmy kilka dni zapasowych na wypadek złej pogody. Ponieważ jednak akcja górska przebiegała bez zakłóceń, pozostało nam jeszcze sporo czasu do wykorzystania. Te „nadliczbowe” dni poświęciliśmy na zwiedzanie Gruzji. Turystyczną część wyjazdu zaczęliśmy od spenetrowania najbliższych okolic Kazbegi. W planach było obejrzenie Wodospadu Gweleti, a także przejście szlakiem do Roshi. Szlak ten przechodzi przez bardzo ciekawy rejon wspinaczkowy, a w jego oznakowaniu biorą udział Polacy, których zresztą spotkaliśmy w czasie wędrówki. Ponieważ jest on położony w dość dużej odległości od Kazbegi podjechaliśmy tam wynajętym samochodem.

Następnie zapuściliśmy się w dalsze rejony Gruzji. Żeby nie jeździć z ciężkimi plecakami, stworzyliśmy sobie bazę w Tbilisi (u pani Sofiko Tatanaszwili, przy ul. Chitaia 4 w okolicy skrzyzowaniu ulic Chitaia i Mardzaniszwili), gdzie zostawiliśmy bagaże. Za przechowanie bagażu nie trzeba było płacić; wystarczyło tylko zapewnić, że później wrócimy w to miejsce i będziemy tu mieszkać przez kilka dni. Nasza trasa zwiedzania Gruzji rozpoczęła się od Kutaisi, gdzie wartymi do zobaczenia były min. Jaskinia Sataplia i Monastyr Gelati. Następnie udaliśmy się w okolice Gori, gdzie oprócz potężnej twierdzy i muzeum Stalina, w odległości 6 kilometrów na wschód od tej miejscowości znajduje się skalne miasto Uplisyche. Ostatnie dwa dni spędziliśmy na zwiedzaniu Tbilisi i położonej 25 kilometrów od niego dawnej stolicy Gruzji Mcchety. Potem pozostało już tylko wsiąść do samolotu i wrócić do Polski.

Tekst: Michał Drożdż