MATTERHORN GRANIĄ HÖRNLI GRAT – SIERPIEŃ 2011

DOJAZD I DOJŚCIE DO SCHRONISKA HÖRNLI

Nasz wyjazd (Michał Drożdż, Jakub Szczepanik, Katarzyna Mięsiak-Wójcik, Marta Rembek) w sierpniu 2011 roku podzieliliśmy na trzy etapy: zdobycie Matterhornu, później wspinaczka w Finale Ligure (jako wypoczynek), a na końcu zrobienie dwóch dróg na Piz Badile. Dla mnie osobiście najważniejszy był Matterhorn. Matterhorn (Monte Cervino) jest szczytem położonym w Alpach Walijskich i ma wysokość 4478 m n.p.m. Leży na granicy pomiędzy Szwajcarią (Kanton Valais) i Włochami (Dolina Aosty). My zdecydowaliśmy się wejść na niego wspinając się Granią Hörnli.

Po prawie 24-godzinnej jeździe samochodem z Lublina dotarliśmy w końcu do miasteczka Täsch. Tutaj należało zostawić samochód i w dalszą drogę – do Zermatt – ruszyć kolejką albo busem jednej z lokalnych firm transportowych. W Täsch samochód można zostawić albo na wielkim parkingu przy dworcu kolejowym (droższa opcja), albo przy jednym z okolicznych domów (3-5 euro). My wybraliśmy drugi wariant – zaparkowaliśmy na jednej z posesji, a jej właściciel podwiózł nas później busem do Zermatt. Pogoda wydawała się idealna, jednak kierowca powiedział nam, że raptem dzień wcześniej miał miejsce mocny opad śniegu na Matterhornie.

Wysiedliśmy przy dworcu w Zermatt, po czym objuczeni ciężkimi plecakami, ruszyliśmy w kierunku „naszej” góry. Po przejściu przez miasteczko dotarliśmy do potoku Zmutbach. Ruszyliśmy w górę potoku, następnie przez mostek przeszliśmy na drugi brzeg, minęliśmy zabudowania jakiejś wioski, aż w końcu dotarliśmy do ścieżki, która prowadziła przez las, a później przez alpejskie łąki. W międzyczasie zaczął padać deszcz, obładowane do granic możliwości plecaki dodatkowo namokły i stały się jeszcze cięższe. Ścieżka miała kilka wariantów, my wybraliśmy chyba jeden z tych dłuższych (przypadkowo), ale ostatecznie dotarliśmy w końcu do Jeziora Schwarzsee, przy którym stała niewielka kapliczka. Do tego miejsca można było również dojechać kolejką linową z Winkelmatten położonego tuż powyżej Zermatt. Czując jeszcze na barkach ciężar plecaków, przez moment żałowaliśmy, że nie skorzystaliśmy z tej opcji. Przy jeziorze Scharzsee rozbiliśmy namioty. W międzyczasie rozpogodziło się i zza chmur wyłonił się Matterhorn, który udało się uwiecznić na kilku ciekawych fotkach. Wodę do gotowania braliśmy z jeziora, natomiast problem mycia rozwiązywała łazienka, znajdująca się w budynku stacji kolejki.

Następnego dnia zwinęliśmy namioty i ruszyliśmy dobrze oznakowanym szlakiem do schroniska Hörnli (3260 m n.p.m.). Obok schroniska znajdowało się rozległe wypłaszczenie, z licznymi kamiennymi platformami pod namioty. Tutaj się rozbiliśmy. Przy schronisku nie było żadnego strumienia. Wodę można było brać z wielkiej beczki znajdującej się na samej górze obozowiska, tuż pod wyrytą w skale figurką Matki Boskiej. Tuż obok kilkanaście metrów w prawo zaczynała się nasza droga. Resztę dnia poświęciliśmy na wypoczynek i gotowanie, dopiero późnym wieczorem wyszliśmy z Kubą na krótki rekonesans.

DROGA DO SOLVEYA

Następnego dnia około 4 rano zaczęliśmy szykować się do ataku na szczyt. Zbieranie się zajęło nam sporo czasu; zanim wbiliśmy się w drogę zrobiło się już dosyć jasno. Przed wyjściem do naszego namiotu wrzuciliśmy kilka dużych kamieni zabezpieczając go przed „odfrunięciem”. Kuba z Martą tego nie zrobili co miało przynieść później spore konsekwencje. Podeszliśmy poziomym grzbietem do uskoku grani. Tutaj zaczęliśmy wspinaczkę po stałych linach – ukośnie w lewo – najpierw kominem, a później łatwą płytą. Po kilkunastu metrach dotarliśmy do piargów znajdujących się poniżej grani. Tutaj po wyraźnie zarysowanej ścieżce dotarliśmy do dużego żlebu (pierwszego z trzech, które były na drodze). Po jego przekroczeniu zaczęliśmy wspinaczkę w dość łatwym, ale bardzo kruchym terenie. Najwięcej stresu miała idąca na końcu Kaśka, w której kierunku poleciało kilka kamieni. Na szczęście skończyło się tylko na strachu. Kawałek przetrawersowaliśmy w prawo, po czym znów zaczęła się łatwa wspinaczka. O ile samo wspinanie się nie było zbyt trudne technicznie to mieliśmy pewne problemy z orientacją w terenie. Pojawiły się one zwłaszcza po przekroczeniu drugiego żlebu. Spotkaliśmy tam dwóch Włochów (byli to jedyni spotkani przez nas tego dnia ludzie, większość uznała, że warunki tego dnia są zbyt trudne), którzy właśnie skończyli zjeżdżać z ostrza grani. Powiedzieli, że zawracają, bo droga jest zalodzona i nie zdążą wejść na szczyt i zejść z powrotem tego samego dnia. Niewiele się zastanawiając ruszyliśmy dalej drogą, z której zjechali Włosi. Każdy z wyciągów był zakończony stalowym ringiem. Po drugim wyciągu coś zaczęło się nie zgadzać. Grań Hörnli miała mieć w najtrudniejszych momentach wycenę III, a tutaj w kilku miejscach musiałem podciągać się na samych rękach i to z plecakiem i w butach trekingowych. To nie była „trójka”! Po zrobieniu trzeciego wyciągu spojrzałem w dół, w stronę miejsca, z którego wystartowaliśmy. Prowadziły stamtąd, w stronę trzeciego żlebu wyraźne ślady na śniegu, których wcześniej nie zauważyliśmy. A więc pomyliliśmy drogę! Założyliśmy zjazdy i wróciliśmy do punktu wyjścia. Całe to zamieszanie kosztowało nas grubo ponad godzinę czasu. No i przy okazji zgubiliśmy gdzieś Kubę i Martę.

Jedynym pocieszeniem był fakt, że dalsza droga była już w miarę ewidentna i nie wymagała długotrwałego kluczenia. Wspięliśmy się trzecim żlebem, później kruchym terenem dotarliśmy do trawersu pod granią. Był on dobrze zabezpieczony metalowymi słupkami, ustawionymi co kilka metrów. Pomimo, że pod nogami mieliśmy zmrożony śnieg nie zdecydowaliśmy się założyć raków (Solvey wydawał się już być bardzo blisko, a przed nami znajdowało się więcej odcinków skalnych niż śnieżnych). Nie był to jednak dobry pomysł i nasza wspinaczka uległa znacznemu spowolnieniu. Później pokonaliśmy jeszcze odcinek zabezpieczony stalowymi linami, zrobiliśmy trawers śnieżnego plateu (tutaj też mocno żałowałem, że jednak nie założyłem raków), przeszliśmy kawałek po skałach i w końcu dotarliśmy do tzw. Płyty Moseley’a (wspinaczkowa III-ka, nieco ponad 10 metrów) wyprowadzającej na platformę schronu Solvay (4003 m n.p.m.). Skała na płycie była mocno zmrożona, dlatego w tamtych warunkach wyceniłbym ją wyżej niż na III-kę. Na szczęście była dobrze obita ringami, co dawało komfort przy asekuracji. Kiedy wchodziliśmy do schronu zaczęło się już ściemniać. Nie pozostało więc nam nic innego jak zanocować w Solvey’u, gdzie byli już zresztą rozłożeni Kuba z Martą. I pomyśleć, że planowaliśmy tutaj nocleg, ale po zejściu ze szczytu!

Sam schron nie ma obsługi. Teoretycznie wolno tutaj nocować tylko w sytuacjach awaryjnych. W Solvey’u znajdują się dwa pomieszczenia do spania i „toaleta”. W pierwszym z nich znajduję się stół i piętrowe łóżko, w drugim – bez okien – jedno łóżko, na którym z wielkim trudem pomieszczą się cztery osoby (przetestowaliśmy to później na własnej skórze). Na każdym z łóżek – jak w jakimś gwiazdkowym hotelu – były rozłożone koce. Wodę trzeba było wytapiać ze śniegu, co zajmowało dość dużo czasu zwłaszcza, że temperatura w środku nie była zbyt wysoka.

SOLVEY – WIERZCHOŁEK MATTERHORNU –SOLVEY

Następnego dnia około szóstej rano zebraliśmy się do wyjścia. W międzyczasie do Solvey’a zdążyły już dotrzeć pierwsze ekipy, które wyruszyły ze schroniska Hörnli. W pamięci utkwił mi szczególnie zespół złożony z przewodnika i klienta z Japonii. O godzinie szóstej rano przewodnik zaczął tłumaczyć Japończykowi, że jest już zbyt późno żeby wchodzić na szczyt i że muszą zawracać. I Japończyk bez żadnych oporów przyjął tą argumentację do wiadomości. A przecież widział, że mnóstwo ludzi wciąż dochodzi z dołu. Nie wspominając już o tym, że my dopiero spokojnie zbieraliśmy się do wyjścia.

Po wyjściu ze schronu zaczęliśmy się wspinać dobrze obitą tzw. Górną Płytą Moseley’a (III-, około 15 metrów). Po jej pokonaniu weszliśmy bezpośrednio na grań. Teren stał się dużo łatwiejszy, szliśmy na lotnej asekuracji z rzadka tylko zakładając przeloty. Dotarliśmy do czerwonej turni, którą korzystając z grubych konopnych lin poręczowych, obeszliśmy z lewej strony. Następnie znowu skręciliśmy w prawo i z powrotem weszliśmy na grań. Tutaj zaczęliśmy mijać się z pierwszymi osobami, które zdobyły już szczyt i zaczęły schodzić na dół. Byli wśród nich przewodnicy z klientami. Jeden z takich klientów, opuszczany na linie przez przewodnika uznał, że wygodniej mu będzie zjeżdżać kiedy dodatkowo złapie się mojej liny. Prowadziłem, najbliższy punkt asekuracyjny założyłem 10 metrów niżej, jakbym został nieco mocniej szarpnięty poleciałbym dwadzieścia metrów do dołu. Wrzaskiem i nie do końca cenzuralnymi słowami wytłumaczyłem, że łapanie się mojej liny nie jest zbyt dobrym pomysłem.

Idąc dalej granią dotarliśmy do tzw. Ramienia – zasłanych śniegiem skał u podnóża śnieżno-lodowego stoku. Stok miał około 40 stopni nachylenia. Znajdowały się na nim stałe metalowe słupki służące jako punkty asekuracyjne. Po przejściu stoku skręciliśmy w lewo i przez pewien czas posuwaliśmy się niezbyt stromą i z reguły skalistą krawędzią grani. Przed nami pojawiły się płytowe ścianki zabezpieczone grubymi linami. Po ich pokonaniu dotarliśmy do kolejnego śnieżnego zbocza prowadzącego już bezpośrednio na grań szczytową. Po drodze minęliśmy figurę św. Bernarda – patrona alpinistów (postawiono ją z okazji obchodów 125-lecia zdobycia szczytu). Grań szczytowa była bardzo wąska i mocno eksponowana. Jeszcze kawałek do dołu, trzy metry w górę i w końcu znaleźliśmy się przy metalowym krzyżu stojącym na wierzchołku Matterhornu.

Na szczycie spotkaliśmy sporo osób, które atakowały Matterhorna od strony włoskiej. Po obowiązkowej sesji zdjęciowej na szczycie, zaczęliśmy szykować się do zejścia. Pierwsze kilka metrów z wierzchołka trzeba było zjechać. Przerzuciłem linę przez stanowisko zjazdowe, znajdujące się obok krzyża, zwinąłem kilka zwojów, po czym rzuciłem… Nieszczęśliwy traf sprawił, że w momencie rzutu gwałtowniej zawiał wiatr. Linę zwiało na drugą stronę szczytu, co gorsza utkwiła w jakiejś rysie. Próbowałem ją wyszarpać, bez efektu. Postanowiłem zjechać do miejsca, w którym utkwiła lina i tam wyszarpać ją „z kleszczy”. Zacząłem opuszczać się po linie, mniej więcej w połowie zjazdu oparłem nogi na jakimś wielkim kamieniu. Ten ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu usunął mi się spod nóg i runął do dołu. Z góry usłyszałem krzyk Kaśki żebym popatrzył w dół, na linę. Rzeczywiście kamień po drodze uderzył w naszą linę i uszkodził ją w jednym miejscu. Spod uszkodzonego oplotu wystawały przecięte kawałki kilku żył stanowiących rdzeń. Ze zdwojoną energią zacząłem wyszarpywać linę. Na szczęście okazało się, że uszkodzona zostały tylko jej końcówka tzn. ostatnich dziesięć metrów. Tak więc z liny sześćdziesięciometrowej zrobiła się pięćdziesiątka… Skomplikowało to nieco późniejsze zjazdy.

Zadowoleni, że pomimo wszystko całe wydarzenie skończyło się w miarę szczęśliwie szybko ruszyliśmy w dół tą samą drogą. Po pokonaniu grani przedszczytowej, założyliśmy kilka kolejnych zjazdów (pierwszy na figurze św. Bernarda), następnie trawersowaliśmy do pola śnieżnego przy „Ramieniu”. Tu znów zaczęliśmy zakładać zjazdy; na metalowych słupkach. O ile jeszcze na stoku fakt, że posiadaliśmy krótszą nie miał jeszcze konsekwencji, to na niższych partiach pod „Ramieniem” brakowało nam czasami dwóch – trzech metrów. Trzeba było mocno rozciągać linę, a w dwóch przypadkach nawet odwiązać się od niej, by dojść do następnego stanowiska. Obok nas zjeżdżał jeszcze jeden trzyosobowy zespół. W międzyczasie zdążyło już się ściemnić i kolejne zjazdy pokonywaliśmy w świetle czołówek. Na szczęście limit przygód na ten dzień został już wyczerpany i około godziny 24-tej dotarliśmy do Solvey’a.

ZEJŚCIE Z SOLVEYA DO ZERMATT

Tym razem schron był przepełniony. W środku niewielkiego przecież budynku było ponad 20 osób; spały na podłodze, na stole, pod stołem, na ławkach; w zasadzie wszędzie , gdzie było wolne miejsce. My na szczęście nie mieliśmy problemu, gdzie się rozłożyć, bo mieliśmy zaklepane miejsce przez Kubę i Martę, którzy wrócili dużo wcześniej przed nami. Niemniej jednak musieliśmy tłoczyć się we czwórkę z bagażami w pokoiku bez okien.

Następnego dnia zaczęliśmy schodzić w kierunku schroniska Hörnli. Po drodze mijaliśmy tłumy zmierzające w kierunku szczytu. Co ciekawe droga, którą wracaliśmy miała zupełnie inny przebieg niż ta, którą szliśmy na górę. Pogoda była wręcz idealna, co wprawiło nas w wyjątkowo optymistyczny nastrój. Nastrój ten mocno przygasł, kiedy zobaczyliśmy biwak przy schronisku Hörnli. Zauważyliśmy, że namiot Kuby i Marty gdzieś zniknął. Okazało się, że został porwany przez wiatr i leżał jakieś 200 metrów niżej. Na szczęście można było tam dotrzeć schodząc rozległym piarżyskiem. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu z namiotu nic nie zginęło i prawie wszystko było w stanie nieuszkodzonym. Przy okazji znaleźliśmy wiele innych rzeczy, które wiatr zabrał naszym poprzednikom; przeważały karimaty. Po tak szczęśliwym zakończeniu, tego samego dnia zeszliśmy do jeziora Schwarzsee. A następnego dnia wróciliśmy do Zermatt.

Tekst: Michał Drożdż

Zdjęcia: uczestnicy wyjazdu