JASKINIE W REJONIE ORADEI (RUMUNIA) – KWIECIEŃ 2015

DOJAZD I ZAKWATEROWANIE

W kwietniu 2015 roku pojechaliśmy dużą (18 osób) śląsko – lubelską ekipą do Rumunii. Celem wyjazdu była eksploracja jaskiń w rejonie Bihoru, w pobliżu miasteczka Rosiia (najbliżej położone duże miasto to Oradea, tuż przy granicy z Węgrami). Wyruszyliśmy do celu, wczesnym rankiem 11 kwietnia. Jechaliśmy przez Słowację i Węgry, a następnie w kierunku Oradei w Rumunii.

Ze względu na przygody po drodze na miejsce do Rosii dotarliśmy bardzo późno. Na szczęście nasi rumuńscy gospodarze wszystko zawczasu przygotowali. Byliśmy zakwaterowani w wiejskiej chacie przypominającej nieco zabytkowe obiekty z naszego Muzeum Wsi Lubelskiej. I to zarówno na zewnątrz jak i od środka. W zasadzie jedynym unowocześnieniem konstrukcji budynku była blachodachówka, którą pokryto dach budynku. Pomimo pierwszego wrażenia, które cofało nas o kilka wieków wstecz, dom był normalnie wyposażony – mieliśmy kuchnię, lodówkę i ciepłą wodę. W środku znaleźliśmy szereg ciekawych rzeczy: niemiecki hełm z II wojny światowej, narty z połowy XX wieku, a nawet rumuńskie stroje ludowe. Bardzo użyteczna była stojąca obok stodoła, gdzie mogliśmy suszyć odzież i sprzęt jaskiniowy. W cenie wynajmu mieliśmy też zagwarantowany obiad. Jednak osoby, które nam gotowały nie do końca potrafiły oszacować ilość jedzenia potrzebnego dla osiemnastu osób; raz go było za dużo, raz za mało. Ogólnie jednak miejsce to zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Nie bez znaczenia była też cena – za 10 dni pobytu zapłaciliśmy po 70 euro od osoby. Właścicielem chaty był Costache – Rumun mieszkający w Bukareszcie. Po dwóch dniach naszego pobytu w Rosii musiał wrócić do stolicy Rumunii, jednak w razie jakichkolwiek problemów zawsze można było do niego zadzwonić. Zresztą wszyscy okoliczni mieszkańcy byli przyjaźnie do nas nastawieni. Wielu z nich traktowało nas jako swoistą atrakcję turystyczną i przychodziło robić sobie zdjęcia z „jaskiniowcami”.

JASKINIE W WĄWOZIE CHEILE CUTILOR

Na rozgrzewkę wybraliśmy dwie niewielkie jaskinie znajdujące się w Wąwozie Cheile Cutilor: Pestera Vacii i Pestera care Cânta. Dzięki temu, że Ewka, Gośka i Grzesiek byli już w tym rejonie rok wcześniej nie mieliśmy problemu ze znalezieniem właściwych otworów. Ich znajomość terenu była w tym wypadku nieoceniona, gdyż w całym wąwozie dosłownie co kilkadziesiąt metrów można było zaobserwować jakąś „perspektywiczną dziurę”. Większość z nich kończyła się jednak po kilku metrach. Według relacji całej trójki na spenetrowanie wąwozu musieli poświęcić w poprzednim roku cały dzień. Same jaskinie nie były zbyt duże; w każdej z nich trzeba było wykonać po jednym kilkumetrowym zjeździe (w tym w Pestera Vacii z przepinką). Pestera Vacii charakteryzowała się oryginalną szatą naciekową i ciekawymi formacjami skalnymi. Pestera care Canta była bardziej rozgałęziona; pokonanie wielu z jej korytarzy wymagało czołgania się. Dodatkową atrakcję stanowiło błotniste i mocno wyślizgane podejście do jednej z komnat. Niektóre osoby musiały wykonać po 4 – 5 prób, żeby pokonać tą przeszkodę. W jaskini znaleźliśmy mnóstwo szkieletów i czaszek trudnych do zidentyfikowania zwierząt; dyskusja jakiego gatunku szczątki napotkaliśmy była później bardzo gorąca.

PESTERA CIUR PONOR

Celem na kolejny dzień była Pestera Ciur Ponor. Jest to jedna z najdłuższych jaskiń w Rumunii o długości 14,9 km. Pomimo, że jej deniwelacja wynosi 228 metrów ma, jaskinia ma charakter typowo horyzontalny. Jest ona częścią rezerwatu przyrody, dlatego można ją zwiedzać tylko w towarzystwie przewodników (poszli z nami Tudor i Tsupi). Otwór wejściowy został zagrodzony kratą, ale bardzo szczupłe osoby były w stanie się przez nią przecisnąć (sprawdziliśmy to empirycznie). Podzieliliśmy się na dwie grupy, które wyruszyły do jaskini w jednogodzinnym odstępie czasowym. Do naszego, drugiego zespołu (Ja, Artur, Ewka, Kaśka, Kuba, Marta, Dawid i Agnieszka) została dokoptowana jeszcze czwórka Rumunów z miejscowego speleoklubu. Jaskinia rozpoczynała się długim, dość wysokim, meandrującym korytarzem. Później trzeba było wykonać dwa kilkumetrowe zjazdy, przedzielone poręczówką (moim zdaniem nie do końca potrzebną). Drugi ze zjazdów można było wykonać w dwóch wariantach: albo normalnym po skale, albo „mokrym” przez środek wodospadu. Później szliśmy już poziomymi korytarzami, przez długie odcinki razem z nurtem rzeki. Nie było to szczególnie kłopotliwe dopóki odległość między podłogą a stropem nie wymagała czołgania się. Po pokonaniu takich niskich odcinków byliśmy już mokrzy od stóp do głów. Na szczęście temperatura była dużo wyższa niż np. w jaskiniach tatrzańskich. Nawet woda, która wlała nam się do gumiaków, po krótkim czasie nagrzewała się i mogła wręcz służyć jako dodatkowa warstwa ocieplająca. Ciekawym fragmentem do pokonania w Ciur Ponor był trzymetrowy prożek skalny, zagradzający drogę do końcowych partii jaskini. Można go było pokonać przedzierając się przez pionową i bardzo wąską szczelinę skalną, zakończoną czujnym wyjściem na eksponowany trawers. Po pokonaniu tych trudności wchodziło się już w „normalny” teren. Pierwszej osobie, która przeszła wszystkie te trudności, rzucaliśmy po kolei worki jaskiniowe ze sprzętem; pokonanie szczeliny z takim bagażem wcale nie byłoby takie proste.

W ostatniej z wielkich komnat Ciur Ponor pojawiły się z kolei problemy orientacyjne. Nie mogliśmy znaleźć dalszej drogi do dna jaskini, kłopot miał z tym nawet nasz przewodnik. Po dłuższych poszukiwaniach udało się nam w końcu znaleźć przejście do dużego piaszczystego korytarza. Idąc nim jakieś 400-500 metrów dotarliśmy do rozległego jeziora. Tutaj nasza jaskinia kończyła się syfonem (po jego pokonaniu można wyjść z jaskini drugim otworem). Na jednym z jego brzegów znaleźliśmy butelkę, w której teoretycznie można było „uwiecznić” swoje nazwiska. Niestety papier był przemoczony i z naszych wpisów nic nie wyszło.

Wróciliśmy tą samą drogą, już bez większych przygód. Pestera Ciur Ponor była oddalona o jakieś 15 minut piechotą od miejsca naszego zakwaterowania, dlatego nawet nie zdejmowaliśmy kombinezonów jaskiniowych, tylko w pełnym rynsztunku wróciliśmy na bazę.

PESTERA CRAILUI

Następnego dnia wyruszyliśmy do Pestera Crailui. Również w tym przypadku trzeba było wziąć przewodnika (poszedł z nami Tudor); nie było natomiast konieczności dzielenia się na dwie grupy. Pierwsze fragmenty jaskini pokonaliśmy przechodząc po zainstalowanych na stałe metalowych drabinkach. Następnie czołgaliśmy się przez częściowo zalane wodą zaciski, zaraz po których znowu czekały metalowe drabinki. Chwilę później otworzyła się przed nami wielka komnata z podziemnym jeziorem. Na drugi brzeg można się było dostać idąc po rozwieszonych nad taflą wody konopnych linach. Idąc dalej trzeba było pokonać wysokie na kilkanaście metrów, bardzo śliskie i błotniste zbocze. Trawers po nim był zaporęczowany linami, w kluczowych miejscach można też było znaleźć wydrążone w ziemi stopnie. Z informacji podanych przez Tsupiego wynikało, że jaskinię przez wiele lat eksplorowali Węgrzy, oni też założyli drabinki i poręczówki oraz założyli miejsce biwakowe. Był tam pozostawiony namiot, a także zrobiony prowizoryczny prysznic i miejsce na grilla. Obozowisko było umiejscowione w najciekawszych pod względem wizualnym partiach jaskini. Naprawdę było co oglądać ponieważ Pestera Crailui miała bardzo bogatą szatę naciekową z mnóstwem stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów o różnorakich barwach i odcieniach. Ponieważ jaskinia miała tylko jeden otwór wejściowy, wracaliśmy tą samą drogą.

CRISTAL CAVE I PESTERA GRUET

Według wcześniejszych planów następny dzień (środa) miał być restowy. Przeznaczyliśmy go na zwiedzanie Cristal Cave oraz wejście do Pestery Gruet. Cristal Cave to typowo turystyczna jaskinia, połączona z dawną kopalnią boksytu. Jest sztucznie oświetlona i zwiedza się ją z przewodnikiem. Cristal Cave słynie przede wszystkim z kryształowych nacieków; jeden z nich w kształcie anioła (lub motyla) jest symbolem całego regionu Oradei. Oprócz jaskini zwiedziliśmy jeszcze przy okazji znajdujące się w tym samym miejscu muzeum górnictwa. Drugim celem przeznaczonym na środę była Pestera Gruet. Jej charakterystycznym elementem był przede wszystkim ogromny otwór wejściowy (zdjęcie otworu autorstwa naszego kolegi Rysia znalazło się na okładce kwartalnika Jaskinie). Później szliśmy długim, wysokim korytarzem brodząc po kostki w wodzie. Pestera Gruet była na tyle przestronna, że część osób nie włożyła nawet kombinezonów jaskiniowych; do zwiedzenia głównego ciągu wystarczyły tylko gumiaki i kask. Strój speleologiczny okazał się jednak potrzebny przy eksploracji bocznych partii jaskini. Najdłuższa z nich zaczynała się czujnym trawersem po małych stopniach zakończonym dużą salą z mnóstwem form naciekowych. Tutaj można było wybrać dwa alternatywne kierunki zwiedzania. Albo szło się dalej prosto do rozwidlenia z dwoma korytarzami (oba były ślepe, kończyły się po kilkunastu metrach), albo trzeba było wspiąć się trochę w górę, a następnie lekko przetrawersować w lewo. Po trawersie dochodziło się do niewielkiej salki, która również nie miała kontynuacji.

Od głównego ciągu Pestery Gruet odbijało jeszcze kilka mniejszych korytarzy, żaden z nich nie był jednak tak duży jak ten opisany powyżej. Dlatego tą jaskinię trudno zaliczyć do trudnych technicznie; była natomiast w sam raz dopasowana do dnia restowego.

PESTERA DOBOSZ I PESTERA MEZIAD

Na czwartek mieliśmy zaplanowane kolejne dwie jaskinie – Dobosz i Meziad. Na pierwszy ogień poszła Pestera Dobosz. Była dość łatwa do odnalezienia – przy rozbitej, czerwonej dacii trzeba skręcić z głównej drogi i przejść kawałek w głąb znajdującego się obok leja krasowego. Tam znajdował się otwór wejściowy. Schodząc lekko w dół (momentami czołgając się) dotarliśmy do głównej komnaty. Wychodziło z niej w różnych kierunkach kilka korytarzy; była też opcja wspięcia się kilku metrów w górę i eksplorowania górnych partii sali. Jaskinia była na tyle niewielka, że zwiedziliśmy ją w całości. Nieco problemów mieliśmy w najdłuższym korytarzu Dobosza. W miarę jak posuwaliśmy się do przodu stopniowo zwężał się aż dochodził do wodospadu. Poruszanie się dalej wymagało przejścia pod wodą. Kiedy już się solidnie przemokło można było jeszcze kawałek czołgać się coraz mocniej zwężającym się korytarzem. Kiedy zrobiło się już na tyle ciasno, że dalsze poruszanie do przodu stało się niemożliwe, zawróciliśmy z powrotem.

Druga z czwartkowych atrakcji Pestera Meziad jest jaskinią przygotowywaną do obsługi ruchu turystycznego. Wejście do jaskini zostało zabezpieczone murem i zamkniętą na kłódkę bramą; wewnątrz zainstalowano metalowe schody i pomosty; w kilku miejscach funkcjonowało już sztuczne oświetlenie. Zwiedzanie odbywało się z przewodnikiem. Głównymi atrakcjami jaskini były perły jaskiniowe, a także misy martwicowe. Misy martwicowe są jedną z form nacieku występujących w krasowych jaskiniach wapiennych. Tworzą się na dnie jaskini ze skrystalizowanego węglanu wapnia i mają kształt niecki lub właśnie misy. Są efektem trwającego setki lat cyklu odparowywania i wypełniania się niewielkich jeziorek jaskiniowych. Na ściankach mis martwicowych mogliśmy zaobserwować koncentryczne kręgi, które były śladami zmian poziomu wody.
W wielu miejscach Pestery Meziad można też było znaleźć szczątki zwierząt sprzed kilku tysięcy lat (wg przewodnika) m.in. niedźwiedzi. Przed wejściem do jaskini zostały przygotowane stanowiska do tyrolki, ale w tamtym okresie nie były jeszcze udostępnione.

PESTERA Cu FERIGII

Przedostatniego dnia wyjazdu wyruszyliśmy do Pestera Cu Ferigii. Odręczny schemat tej jaskini naszkicował nam jeden z naszych rumuńskich przewodników – Tudor. Nie był on jednak zbyt dokładny i zawierał kilka błędów. Naszym celem było osiągnięcie dna jaskini i dotarcie do znajdującego się tam syfonu. Podzieliliśmy się na trzy pięcioosobowe grupy; pierwsza miała za zadanie zaporęczować jaskinię; ostatnia zająć się deporęczowaniem. Po wykonaniu trzech krótkich zjazdów znaleźliśmy się w dużej komnacie. Tutaj rozpoczęliśmy poszukiwania drogi wiodącej na dno jaskini. Według informacji Tudora powinna się zacząć rynną idącą do góry; dopiero później mieliśmy dotrzeć do metalowych drabinek prowadzących do syfonu. Jednak mimo przeszukania wszystkich idących ku górze korytarzy nie mogliśmy znaleźć właściwej drogi. Dopiero później okazało się, że trzeba było iść dalej w poziomie a nie do góry, a następnie przetrawersować błotnistą ściankę. Następnie wykonaliśmy zjazd (z przepinką) w wąskiej rysie zakończony lądowaniem w podziemnej rzece. Idąc dalej jej nurtem m.in. przez wodospad, dotarliśmy do bocznego korytarza, który prowadził do niewielkiej sali z syfonem. Tam znajdowało się jedno z trzech den jaskini.
Pestera Cu Ferigii była ostatnią jaskinią zrobioną przez nas na tym wyjeździe. Następnego dnia spakowaliśmy się i wyruszyliśmy z powrotem do Polski.

Tekst: Michał Drożdż