GROSSGLOCKNER DROGĄ NORMALNĄ – LIPIEC 2011

PRZYGOTOWANIA

Moim wyjazdowym priorytetem na 2011 rok było zdobycie Matterhornu. Do tego wyzwania przygotowywałem się przez większą część roku. Oprócz analizy topograficznej, czytania opisów, oglądania filmów, zrobiliśmy całą ekipą co najmniej kilkanaście dróg wspinaczkowych na własnej asekuracji. Oczywiście w butach trekingowych, z plecakami i w kaskach, by jak najlepiej odtworzyć warunki czekające nas na „Macie”.

Ludzie trochę dziwnie się nam przyglądali, ale to wszystko było wkalkulowane w nasz plan. Nikt w każdym razie po pogotowie nie zadzwonił. Później przyszedł czas na Tatry. Niestety ja z Kaśką ze względu na brak czasu nie mieliśmy zbyt wielu okazji do wspinaczki w naszych najwyższych górach, dlatego kiedy okazało się, że Medyczny Kub Turystyczny organizuje wyjazd na Grossglocknera bardzo się ucieszyłem. Prowadząca na ten szczyt droga klasyczna, była w pewnej mierze – szczególnie w partiach przedszczytowych – dość łatwą (dwójkową) drogą wspinaczkową. Pozostałe odcinki tej drogi miały charakter śnieżno-lodowcowy. Uważałem, że to wszystko umożliwi mi spokojne rozwspinanie się przed dużo trudniejszą drogą na Matterhorna. Na Grossglocknera pojechaliśmy ekipą z MKT – Michał Drożdż, Maciek Strzemski, Piotrek Drączkowski, Paweł Krawczyk, Kamila Krawczyk. Oprócz tego dołączył do nas kolega Maćka z Krakowa Tomek Steller.

DOJAZD

Grossglockner (3798 m n.p.m.) jest najwyższym szczytem Austrii, położonym w Centralnych Alpach Wschodnich, w Wysokich Taurach, w grupie górskiej Glockner. Pod względem topograficznej wybitności (2423 metry) zajmuje drugie miejsce w całych Alpach. Droga wejściowa ze schroniska Stüdl (tą wybraliśmy) miała wycenę PD+, z miejscami wspinaczki II i śniegiem do 45º. Całą naszą wyprawę rozpoczęliśmy 22 lipca dwoma samochodami i mijając po drodze Kraków dojechaliśmy do wioski Kals, a konkretnie do campingu Kals am Grossglockner. Tutaj rozbiliśmy namioty i zaczęliśmy ustalać plan dalszej akcji. Na campingu padał deszcz, a wyżej w górach śnieg; prognozy na kolejne dni nie zapowiadały się dużo lepiej. Paweł z Kamilą stwierdzili, że w tych warunkach rezygnują ze zdobycia szczytu. Cała reszta zdecydowała, że mimo wszystko warto spróbować. Zdecydowaliśmy się wyruszyć następnego dnia do schroniska Stüdl (skąd można było już bezpośrednio atakować szczyt) licząc na to, że w międzyczasie pogoda się poprawi.

Paweł podwiózł nas samochodem na parking obok schroniska Lucknerhause (1918 m n.p.m.) i stamtąd już piechotą, objuczeni ciężkimi plecakami ruszyliśmy w górę. Ponieważ według opisów z przewodnika do schroniska Stüdl dzieliły nas raptem trzy godziny drogi, zbytnio się nie spieszyliśmy. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie przy schronisku Luckner (2241 m n.p.m.), a później powoli ruszyliśmy dalej. Cały czas padał bardzo gęsty śnieg; było natomiast dość ciepło. Śnieżyca zelżała nieco dopiero jak dotarliśmy do Stüdla. Szybko rozstawiliśmy namioty i poszliśmy grzać się do schroniska. Później obowiązkowe gotowanie, sesja zdjęciowa i mogliśmy już powoli zacząć szykować się do zaplanowanego na następny dzień ataku szczytowego.

ATAK SZCZYTOWY

Pobudka o 6 rano. Jeszcze tylko szybkie gotowanie i ruszyliśmy na szczyt. Początkowo szliśmy dobrze widoczną ścieżką; później skręciliśmy w prawo. Idąc niewielki kawałek lodowcem dotarliśmy do skalnej wypukłości, która doprowadziła nas do Lodowca Ködnitzkees. Tutaj związaliśmy się liną. Cały lodowiec był pokryty grubą warstwą świeżego śniegu. Mając na uwadze, że śnieg mógł zakryć występujące na lodowcu szczeliny, poruszaliśmy się w miarę ostrożnie. Po przejściu lodowca weszliśmy na skalną ostrogę. Po krótkim marszu pod górę dotarliśmy do metalowych poręczówek, wzdłuż których wspinaliśmy się jeszcze około 20 – 30 minut docierając do schroniska Erzherzog – Johann (ostatniego na naszej drodze, 3454 m n.p.m.). Tempo mieliśmy bardzo dobre, dlatego też bez większych wyrzutów sumienia zafundowaliśmy sobie kilkunastominutowy postój przy schronisku. Potem ruszyliśmy dalej. W międzyczasie zza chmur wyszło słońce, co radykalnie zwiększyło nasz zapał do dalszej wspinaczki. Szliśmy najpierw skalnym grzbietem, potem zeszliśmy na wielkie śnieżne plateu, które przechodziło następnie w strome śnieżne zbocze (około 45° nachylenia). Warunki były tutaj na tyle dobre, że nie wiązaliśmy się liną tylko pojedynczo doszliśmy do skalnego ramienia wyprowadzającego na grań. Dopiero w tym miejscu zaczęliśmy szykować się do właściwej wspinaczki (tj. związaliśmy się liną). Postanowiliśmy iść na szczyt w zespole czwórkowym. Ponieważ tak duży zespół miał ograniczoną manewrowość, prowadzić mogła tylko jedna osoba. Najwięcej chęci w tym kierunku wykazywał Piotrek i on też został „przewodnikiem stada”. Wspinaczka szła nam dość sprawnie; sporym ułatwieniem były ustawione dość gęsto metalowe słupki służące do asekuracji. Na szybkość poruszania się wpływał też fakt, że na drodze działało tylko kilka zespołów, dzięki czemu uniknęliśmy „ludzkich korków”, którymi tak bardzo straszono w przewodnikach. Po około 30 – 40 minutach wspinaczki dotarliśmy do szczytu Kleinglocknera (3770 m n.p.m.), skąd Grossglockner wydawał się już na wyciągnięcie ręki. Do jego wierzchołka dzieliła nas tylko przełęcz Obere Glocknerscharte, a następnie około 20 metrów wspinaczki. Razem z Piotrkiem zeszliśmy po poręczówce na przełęcz. Była ona na tyle eksponowana i wąska, że Maciek z Tomkiem musieli chwilę poczekać na wierzchołku Kleinglocknera, aż zaczniemy się dalej wspinać i zwolnimy im trochę miejsca. Dodatkowo sytuację utrudniały trzy Ukrainki schodzące wraz z przewodnikiem ze szczytu Grossglocknera. Piotrek, a później ja minęliśmy się z nimi mniej więcej w połowie (była tam jakaś większa półka) 20 – metrowej ścianki prowadzącej już na sam szczyt. W międzyczasie Maciek z Tomkiem zeszli na przełęcz i ruszyli za nami. Jeszcze tylko kilka metrów podejścia na śnieżnej kopule szczytowej i byliśmy już przy metalowym krzyżu ustawionym na wierzchołku.

Wracaliśmy tą samą drogą. Najpierw zjechaliśmy na eksponowaną przełęcz Obere Glocknerscharte, następnie po raz drugi weszliśmy na Kleinglocknera i zaczęliśmy schodzić w dół granią. Warstwa śniegu zalegającego na grani nie była zbyt gruba; wielokrotnie „dokopywaliśmy się” rakami do gołej skały. Uważając żeby się nie poślizgnąć, szliśmy nieco wolniej niż w drodze na szczyt. Grań się w końcu skończyła i z powrotem znaleźliśmy się nad śnieżnym zboczem w miejscu, w którym wcześniej związaliśmy się liną. Teraz rozwiązaliśmy się i zaczęliśmy zakładać zjazdy. Nie było to zbyt trudne zadanie, ponieważ wzdłuż zbocza były zainstalowane ringi zjazdowe. Po wykonaniu dwóch zjazdów znaleźliśmy się na śnieżnym plateu. Stąd już bez większych przygód dotarliśmy najpierw do schroniska Erzherzog – Johann, a później do Stüdla. Tutaj zatrzymaliśmy się na jeszcze jedną noc i następnego dnia zeszliśmy na dół. Byliśmy kompletnie zaskoczeni pogodową metamorfozą, która nastąpiła w międzyczasie. Cały śnieg poniżej Stüdla stopniał; wszędzie zrobiło się zielono. Najbardziej zadowolony z takiego stanu rzeczy był Maciek, zapalony botanik, który wypatrzył kilka rzadkich gatunków roślin.

GROSSVENEDIGER

Ponieważ zostało nam jeszcze kilka wolnych dni, postanowiliśmy wykorzystać je na zdobycie jakiegoś drugiego szczytu. Po długich dyskusjach wybór padł na Grossvenediger (3674 m n.p.m.) drugi co do wysokości szczyt w Wysokich Taurach. Ponieważ Paweł z rodziną zdecydował się w międzyczasie jechać nad morze do Chorwacji Grossvenedigera mieliśmy zdobyć we czterech – w tym samym składzie co Grossglocknera. Po dojechaniu do wioski Hinterbichl, zostawiliśmy tutaj samochód na bezpłatnym parkingu i ruszyliśmy w głąb Doliny Dorfertal. Początkowo szliśmy przez las, później utwardzoną drogą wśród alpejskich łąk, która doprowadziła nas do schroniska Johannis. Dalej droga stopniowo zamieniała się w ścieżkę; idąc nią dotarliśmy (na rozwidleniu w prawo) do dosyć stromego, kamienistego zbocza. Za tym zboczem znajdowało się schronisko Defreggerhaus, obok którego zaplanowaliśmy nocleg. Znalezienie miejsca pod namioty zajęło nam trochę czasu, odpowiednie wypłaszczenie znaleźliśmy jakieś 300 – 400 metrów od schroniska. Resztę dnia spędziliśmy na wypoczywaniu i obijaniu się, niestety ze względu na padającą mżawkę, głównie w namiotach.

Następnego dnia dalej padało, dlatego przełożyliśmy o ponad godzinę czas wyruszenia na atak szczytowy, czekając na poprawę warunków. Jak tylko na zewnątrz trochę się wypogodziło, szybko zebraliśmy się z namiotów i w gęstej mgle ruszyliśmy w stronę lodowca Inneres Mullwitzkees. Jednak tuż po wejściu na lodowiec popełniliśmy błąd i chcąc ominąć szczeliny zbyt wcześnie skręciliśmy w prawo zupełnie gubiąc właściwy przebieg drogi. Co więcej za nami poszły jeszcze dwa inne zespoły, w tym jeden z przewodnikiem. Właśnie ta ostatnia ekipa, a konkretnie jej lider, zauważyła w końcu, że nie idziemy prawidłowym wariantem i mrucząc przekleństwa pod nosem zawróciła na właściwą drogę. Nic nie mówiąc ruszyliśmy za nimi. Nasza trasa wiodła teraz środkiem lodowca, omijając liczne szczeliny (niektóre w odległości 2 – 3 metrów). Ze względu na utrzymującą się gęstą mgłę widoczność była bardzo kiepska. Natomiast sama droga nie miała trudności technicznych. Z lodowca wyszliśmy na łagodne, śnieżne zbocze, na którym później skręciliśmy w lewo. Idąc dalej po wydeptanych śladach dotarliśmy na wierzchołek. Cały czas szliśmy w mlecznej chmurze, widoków ze szczytu nie mieliśmy żadnych, dlatego czym prędzej ruszyliśmy w dół. W drodze powrotnej już nie błądziliśmy, szybko dotarliśmy do namiotów i jeszcze tego samego dnia zeszliśmy na dół. Przy samochodzie byliśmy na tyle wcześnie, ze jeszcze tego samego dnia mogliśmy jechać do Polski, co też zrobiliśmy.

Tekst: Michal Drożdż

Zdjęcia: uczestnicy wyjazdu