BARRE des ÉCRINS i DÔME DE NEIGE – SIERPIEŃ 2014

DOJAZD

Po zdobyciu Gran Paradiso pojechaliśmy (Michał Drożdż, Katarzyna Mięsiak-Wójcik, Beata Romejko) w okolice Marsylii, na Lazurowe Wybrzeże. Tam prawie przez tydzień czekaliśmy, aż fatalna jak do tej pory pogoda, gdzieś się poprawi (w całych Alpach występowały w tym czasie duże opady śniegu). W końcu, na początku sierpnia, nad jednym z monitorowanych przez nas rejonów, masywie Barre des Écrins w Alpach Delfinackich wyszło słońce. Dodatkową zachętą do udania się akurat w to miejsce był fakt, że przez ostatni tydzień spadło tutaj stosunkowo niewiele śniegu (w porównaniu z innymi alpejskimi rejonami) – nieco ponad 30 centymetrów. Nas oczywiście zainteresował najwyższy szczyt w tej okolicy – Barre des Écrins (4101 m n.p.m.). Przy okazji chcieliśmy zdobyć  Dôme de Neige (4015 m n.p.m.) – drugi czterotysięcznik, położony w głównej grani masywu Écrins (tuż obok naszego podstawowego celu). Na marginesie warto zauważyć, że rejon Barre des Écrins to park narodowy. Dzięki temu miejsce to zostało uchronione przed budową kolejek górskich i innych pomników cywilizacji.
Drugiego sierpnia 2014 roku wyruszyliśmy z Marsylii i jadąc przez Grenoble dotarliśmy do niewielkiej wioski Ailefroide. Ponieważ było już dość późno rozbiliśmy namiot na miejscowym campingu i poszliśmy rozejrzeć się po okolicy. Ailefroide jest dużym ośrodkiem wspinaczkowym – w okolicy znajduje się mnóstwo dróg wielowyciągowych; niektóre z nich są oddalone maksymalnie 5 minut drogi piechotą od campingu. Byłaby to miła odmiana dla wszystkich znających tatrzańskie podejścia. Na obozowisku zaobserwowałem dwa crushpady co potwierdzało fakt, że ten rejon ma sporo do zaoferowania również dla miłośników boulderingu. W samej miejscowości funkcjonowało kilka sklepów, w których można było kupić zarówno sprzęt wspinaczkowy jak i szczegółowe mapy i przewodniki po rejonie Écrins.

PODEJŚCIE POD SCHRONISKO ÉCRINS

Następnego dnia rano wyruszyliśmy w stronę schroniska Écrins. Pierwszy etap naszej drogi – do schroniska Cezanne (1874 m n.p.m.) pokonaliśmy samochodem. Wzdłuż krętej, asfaltowej jezdni na dzikich campingach stało mnóstwo namiotów i samochodów. Droga ciągnąca się przez około 5 kilometrów kończyła się przy budynku schroniska. Znajdował się tam spory parking, gdzie za cenę dwóch euro można było zostawić samochód na 48 godzin. Według planu, tego dnia mieliśmy dotrzeć do schroniska Écrins i tam przenocować (po uprzedniej telefonicznej rezerwacji miejsc). Jednak fakt, że nie zabraliśmy namiotów i paru innych rzeczy potrzebnych do biwaku wcale nie sprawił, że nasze plecaki stały się dużo lżejsze (a w szczególności mój). Lina i sprzęt do asekuracji ważyły swoje, a im dłużej trwał nasz marsz tym częściej myślałem o tym, czego jeszcze nie musiałem brać ze sobą (uzbierała się tego spora lista). Początkowo szliśmy piarżystymi polami do mostku nad potokiem; dalej za mostkiem droga prowadziła zakosami po trawiastych stokach. Stopniowo trawy zanikały i trasa zaczęła nabierać skalno – kamienistego charakteru; w kilku miejscach pojawiły się też ubezpieczenia w postaci łańcuchów i drabinek. Minęliśmy po drodze ruiny starego schroniska Tucket i dotarliśmy do schroniska Glacier Blanc (2550 m n.p.m.). W tym miejscu Beata zawróciła, natomiast my z Kaśką szliśmy dalej. Droga prowadziła jeszcze kawałek do góry, a następnie zaczynała schodzić w dół, w stronę lodowca. Warunki na lodowcu były na tyle dobre, że praktycznie żaden z idących razem z nami zespołów nie związał się liną; sporo osób nie wyciągnęło nawet raków. My z Kaśką na wszelki wypadek zdecydowaliśmy się założyć raki, natomiast „sznurek” zostawiliśmy w plecaku.
Przejście przez lodowiec, choć wymagało krążenia pomiędzy szczelinami, nie było specjalnie trudne. Po około 40 minutach marszu dotarliśmy do skalnej ostrogi, na której stał budynek schroniska Écrins. Jeszcze tylko sto metrów skalną ścieżką do góry i w końcu mogliśmy uwolnić plecy od ciężkich plecaków. W schronisku czekała na nas niespodzianka: okazało się, że nasze klubowe legitymacje (KW Lublin) uprawniają nas do 50-procentowej zniżki. Zamiast 26 euro zapłaciliśmy trzynaście. Nawet posiadacze kart Alpenverein (OEAV) płacili trochę więcej!
W schronisku znajdowało się wydzielone miejsce, gdzie można było gotować we własnym zakresie; większość gości wybierało jednak opcję z wykupionymi posiłkami. Przy płaceniu za nocleg pani z obsługi spytała nas, gdzie się wybieramy – okazało się, że osoby idące na ten sam szczyt lokowane są w tych samych pomieszczeniach. W tym systemie chodziło głównie o to żeby mieszkańcy danej sali mieli pobudkę o tej samej godzinie.
ATAK SZCZYTOWY
Pobudka dla osób idących na  Barre des Écrins została wyznaczona na godzinę 4:00. Dosyć sprawnie udało nam się zebrać i przygotować do wyjścia. Szybko zeszliśmy na lodowiec, gdzie założyliśmy raki i związaliśmy się liną. Wśród wielu wspinaczy z różnych krajów szło z nami dwóch chłopaków z Polski – Dawid i ?. Przez dłuższy czas szliśmy blisko siebie i dopiero później  rozdzieliliśmy się. Po raz kolejny spotkaliśmy się dopiero na grani szczytowej.
Pierwszy odcinek naszej drogi prowadził płaskim terenem po lodowcu; śnieg był dobrze zmrożony co ułatwiało szybkie poruszanie się do przodu. Nasza liczna początkowo grupa stopniowo stawała się coraz mniejsza – wiele zespołów wyznaczyło sobie inne cele niż zdobycie Barre des Écrins (w okolicy znajdowało się m.in. kilka trzytysięczników). Cały czas szliśmy blisko prawej krawędzi lodowca, aż do momentu kiedy wyrosło przed nami potężne, strome zbocze. Wtedy zaczęliśmy posuwać się zakosami w górę, omijając po drodze liczne gruzowiska lawinowe i oberwane seraki. Pokonaliśmy też kilka szczelin przechodząc po mostkach śnieżnych; w największej z nich spokojnie mogłaby się znaleźć ciężarówka wielkości Tira. W tym minęliśmy dwójkę ludzi, którzy postanowili nakręcić kilkuminutowy film stojąc na moście śnieżnym (nie sprawiał on wrażenia specjalnie wytrzymałego). Zespół ten już wcześniej zwrócił naszą uwagę, w momencie kiedy zrobił sobie dłuższy postój na gruzowisku po świeżym obrywie seraków. Zostawiając dyskusję o ludzkiej bezmyślności na później posuwaliśmy się dalej, w kierunku szczeliny brzeżnej. Przekroczyliśmy ją idąc mostkiem śnieżnym, który znajdował się pod przełączką Breche Lory (3974 m n.p.m.). Teren robił się coraz bardziej stromy; sama różnica wysokości pomiędzy dolną i górną krawędzią szczeliny brzeżnej wynosiła grubo ponad metr. Dlatego inne sposoby jej pokonania (przeskakiwanie) raczej nie wchodziły w grę. Po dojściu na Breche Lory zaczęliśmy przygotowywać się do czekającej nas wspinaczki. Była ona nieco ułatwiona z tego powodu, że większość idących razem z nami zespołów zadowalała się wejściem na znajdujący się na prawo od przełęczy wierzchołek Dôme de Neige. Z tego powodu grań szczytowa Barre des Écrins nie była tak strasznie zatłoczona (razem z nami wspinało się tutaj pięć innych zespołów) co bardzo ułatwiało poruszanie się w terenie.
Wspinaczkę rozpoczęliśmy kierując się po śniegu na lewo wzdłuż podstawy skał. Tam wbiliśmy się w drogę. Na pierwszym ponad dwudziestometrowym wyciągu, który prowadził pod samo ostrze grani, przeloty zakładałem wpinając ekspresy do stanowisk zjazdowych (były cztery takie stanowiska). Później szliśmy już na lotnej asekuracji. Droga prowadziła mikstowym terenem tuż pod krawędzią grani (z reguły po jej lewej stronie). W wielu miejscach była mocno eksponowana szczególnie po prawej stronie, gdzie kilkakrotnie pojawiała się nam pod nogami kilkusetmetrowa lufa. Trudności techniczne wyceniłbym pomiędzy wspinaczkową dwójką i trójką (generalnie była to dwójka z kilkoma miejscami trójkowymi); największe pojawiły się na pierwszym wyciągu oraz później, mniej więcej w połowie drogi na szczyt.
Największe trudności sprawiało wymijanie się z innymi zespołami wracającymi ze szczytu – momentami grań była bardzo wąska i uniknięcie wypadku przy takich manewrach wymagało sporej gimnastyki. Szczególnie mocno dała nam się we znaki trójka Węgrów, z którymi mijaliśmy się 15 metrów przed szczytem, na jednym z najwęższych i najbardziej eksponowanych odcinków drogi. Cała operacja trwała prawie dziesięć minut i zjadła sporo nerwów obu stronom. A wystarczyło żeby poczekali minutę dłużej na szczycie i obyłoby się bez tych wszystkich komplikacji!
Pewnym usprawiedliwieniem naszych „węgierskich bratanków” był fakt, że miejsca na szczycie nie było zbyt wiele. Był on na tyle mały, że nie mogliśmy ustawić się obok siebie do pamiątkowego zdjęcia. Na wierzchołku oprócz krzyża znajdowała się druciana figurka anioła – wyglądała na tak delikatną konstrukcję, że dziwiliśmy się jakim cudem nie została porwana przez wiatr. Na szczycie posiedzieliśmy kilka minut po czym ruszyliśmy z powrotem tą samą drogą. Zejście zajęło nam o wiele mniej czasu; przede wszystkim z nikim już nie musieliśmy się mijać. Ponadto znając już dobrze drogę nie zakładaliśmy już żadnych przelotów; co jakiś czas przerzucaliśmy tylko linę o wystające głazy. Po pokonaniu grani pozostało nam już tylko zjechać na przełęcz  Breche Lory. Celowo nie wybraliśmy opcji dłuższego zjazdu, po którym można było znaleźć się od razu poniżej szczeliny brzeżnej, ponieważ mieliśmy jeszcze w planach zdobycie Dôme de Neige.

DÔME DE NEIGE

Wejście na ten szczyt nie przedstawiało większych trudności. Od Breche Lory szliśmy pod górę po śnieżnym zboczu przez około 10 minut, aż dotarliśmy na wierzchołek. Ze względu na niewielką odległość od przełęczy nie braliśmy ze sobą żadnych rzeczy oprócz aparatów fotograficznych i czekanów. Zejście z powrotem na Breche Lory trwało jeszcze krócej; kiedy ponownie się tam znaleźliśmy była godzina 13-ta. Spakowaliśmy cały sprzęt do plecaków,    związaliśmy się liną i ruszyliśmy w dół. Upał zrobił się nieznośny. Pamiętając o możliwych obrywach seraków staraliśmy się możliwie jak najszybciej opuścić zagrożony teren. Kaśka pędziła w dół w takim tempie, że ledwo mogłem za nią nadążyć. Dopiero, gdy znaleźliśmy się na płaskim odcinku lodowca zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek. Dalszy powrót przebiegał już bez większych przygód. Najpierw podeszliśmy pod schronisko Écrins, zabraliśmy pozostawione tam wcześniej rzeczy po czym ruszyliśmy dalej. Już się nie wiązaliśmy – uznaliśmy, że teren znamy dość dobrze, a użycie liny spowolniłoby marsz. Po pokonaniu lodowca dalsza droga, być może na skutek zmęczenia, zaczęła się nam strasznie dłużyć. Ostatecznie jednak późnym popołudniem dotarliśmy pod schronisko Cezanne, gdzie czekała już na nas Beata.